Dom na gryfickim wzgórzu

Dom na gryfickim wzgórzu

Bogdan Nowak

 

 

Nasze Pogotowie Rodzinne jest gotowe na przyjęcie każdego niechcianego dziecka, przeważnie porzuconego w szpitalu przez matki – wyjaśnia istotę swej służby Cecylia Woś, która w Gryfinie (archidiecezja szczecińsko-kamieńska) zajmuje się już od blisko sześciu lat pozostawionymi na pastwę losu maluchami. – W naszym domu znajdują troskliwą opiekę noworodki, które odbieram osobiście ze szpitala, a także te przywożone przez policję lub pozostawione anonimowo przez młode matki. Ja nikogo nie potępiam, a sąd nad zdesperowanymi często kobietami pozostawiam samemu Bogu. Najważniejsze jest to, że one donosiły ciążę, dały dziecku nowe życie, nie zabiły go. Z różnych powodów nie chciały lub nie mogły swoich dzieci wychowywać i dlatego porzuciły je. Na szczęście, na te porzucone dzieci czekają małżeństwa, które nie mogą doczekać się własnego potomstwa. Dla nich istnienie Pogotowia Rodzinnego jest błogosławieństwem Bożym, pozwalającym im przeżyć cud bycia rodziną.

Sześć lat temu Marek Woś, mąż Cecylii, przeczytał w lokalnej prasie ogłoszenie, że poszukiwane są rodziny pragnące zaopiekować się porzuconymi noworodkami. Pani Cecylia zdecydowała się odpowiedzieć na to wezwanie. Być może chciała wraz z mężem podziękować w ten sposób wszystkim, którzy niegdyś pomogli w skutecznej rehabilitacji ich niepełnosprawnego dziecka. Ukończyła półroczny kurs i postanowiła w swoim obszernym, bardzo gościnnym i promieniującym ciepłem domu, położonym na gryfińskim wzgórzu, utworzyć Pogotowie Rodzinne.

Podjęła się trudu niebywałego, bowiem przyszło jej matkować noworodkom, często z patologicznych związków. W tym zadaniu wspiera ją cała rodziną: mąż i sześcioro dzieci (jedna córka i pięciu synów), a także matka Cecylii – pani Janina. Nie tylko jednak wdzięczność wobec tych, którzy pomogli jej dziecku zdecydowała o podjęciu tej służby. Najważniejszą była miłość do dzieci, zwłaszcza tych słabych i bezsilnych, pozostawionych gdzieś w poczekalniach dworcowych, bramach domów, jak zbędne przedmioty. One są moje, choć przeze mnie nie urodzone – mówi. – Jestem z nimi dzień i noc, troszczę się o ich potrzeby.

Na ścianie dużego salonu, wśród licznych obrazów, dostrzegam oprawione w ramki błogosławieństwo Ojca Świętego Benedykta XVI dla „Cecylii i Marka Wosiów i ich Dzieci”. To uznanie ze strony największego autorytetu w Kościele na pewno umacnia małżonków w słuszności podjętej misji. Państwo Wosiowie mają pod swoją opieką każdego malucha przynajmniej rok, aż wyjaśni się i unormuje sytuacja prawna dziecka. Potem kierowane jest ono do adopcji, przez  bezdzietne małżeństwa, które latami czekają na ten najradośniejszy dla nich dzień, kiedy Boskim zrządzeniem staną się pełną rodziną. Jeśli ta procedura prawna przedłuża się, dziecko dalej przebywa pod opieką pani Cecylii.

Jacek, u którego lekarze stwierdzili małogłowie, został przywieziony do domu Wosiów w drugim dniu jego życia. Nikt jednak tej diagnozy lekarskiej nie przyjmował do wiadomości; chłopczyk był traktowany jak zdrowy. – W ciągu dwuipółrocznego pobytu u nas był po prostu nasz – wspomina pani Cecylia. – Myśmy go kochali, uczyli raczkować, chodzić i wymawiać pierwsze słówka. Gdy potem zabrała go pewna rodzina z USA, okazało się, że był on zupełnie zdrowym dzieckiem.

Jacek ma dziś cztery lata, jest radością nie tylko tej rodziny, która go adoptowała, ale także pani Cecylii, która pielęgnowała go i otaczała troską w pierwszych dniach życia. – Choćby dla uratowania i uzdrowienia tego jednego chłopczyka warto było założyć Pogotowie Rodzinne – stwierdza – a przecież w naszej „rodzinie” znalazło bezpieczne schronienie i opiekę trzydzieścioro dzieci. I dzięki temu, ponad dwadzieścia małżeństw poprzez adopcję naszych wychowanków, stało się rodzicami. A bezdzietnych małżeństw oczekujących na adopcję dziecka jest coraz więcej.

Przyszli rodzice adopcyjni do Pogotowia Rodzinnego kierowani są przez szczecińskie ośrodki adopcyjno-opiekuńcze. Tutaj dokonują wyboru upragnionego dziecka, a właściwie to osierocone dziecko samo wybiera swoich nowych rodziców. Zdarzało się, że małżonkowie spotkali się z chłopczykiem czy dziewczynką, ale to dziecko ich nie zaakceptowało i trzeba było zrezygnować z tego wyboru. Dziecko intuicyjnie dokonuje wyboru przyjaźnie uśmiechając się i przytulając do przyszłych rodziców. Ono musi przyzwyczaić się do ich widoku, głosu, uśmiechu, a nawet zapachu.

Tutaj też przyszli rodzice pod fachową opieką pani Cecylii uczą się pielęgnacji, karmienia i postępowania z przyszłym synkiem lub córką.

Rodziny adopcyjne nie zapominają o gryfińskim domu państwa Wosiów, gdzie rozpoczęło się ich nowe życie. Są w kontakcie telefonicznym, listownym i osobistym, szczególnie z okazji świąt Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy. Radzą się i dzielą radością bycia rodziną. Najstarsze dziecko przyjęte niegdyś przez Wosiów ukończyło już sześć lat, chodzi do „zerówki” i wychowuje się w szczęśliwej rodzinie.

– Gdy zasiadamy do wigilijnej wieczerzy duchowo łączymy się ze wszystkimi rodzinami, które obdarzyliśmy przygarniętymi przez nas dziećmi – opowiada pani Woś. – Cieszymy się, że nasza rodzina ma swój udział w ratowaniu urodzonych, ale porzuconych przez biologiczne matki, sierot. Dzięki harmonijnej trosce, w autentycznej miłości, te dzieci nigdy nie były i nie są traktowane jak „dodatkowy mebel”, ale jako bezcenny dar Boży, dający radość tym, którzy nie mogli być rodzicami.

Pogotowiu Rodzinnemu pomocy materialnej i prawnej udziela Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie w Gryfinie, a także liczni przyjaciele tej opiekuńczej rodziny, która uratowała wiele niechcianych dzieci i umożliwiła innym zaznać radości rodzicielstwa.

Cecylia nie szuka ani publicznego uznania, ani tym bardziej reklamy dla swego poświęcenia się najmłodszym sierotom, które być może nigdy nie poznają twarzy swoich biologicznych rodziców. Jej wrażliwość i doświadczenie wyniesione z własnego macierzyństwa, zdecydowały o sukcesie w prowadzeniu Pogotowia Rodzinnego.

W domu państwa Wosiów znajduje się też azyl dla poranionych leśnych zwierząt, które w tym przydomowym schronisku są karmione, leczone, a potem wypuszczane do lasu. Można więc powiedzieć, że ten dom to prawdziwa przystań przyrody, do której należy człowiek, fauna i flora.

 

Hrabianka z Kresów, czyli Matka Elżbieta Czacka

Hrabianka z Kresów, czyli Matka Elżbieta Czacka

 

 Dopiero na sądzie Bożym zobaczymy jasno, jakimi to drogami Bóg Matkę prowadził, że z hrabianki Róży Czackiej, która mogła sobie żyć wygodnie i niezależnie, stała się Służebnicą Krzyża, służebnicą niewidomych.

ks. Władysław Korniłowicz

 

Sielskie dzieciństwo

Róża Czacka urodziła się 22.10.1876 roku w Białej Cerkwi na Ukrainie, jako szóste dziecko hrabiego Feliksa Czackiego i Zofii z Ledóchowskich, w rodzinie od lat wiernej polskim tradycjom kulturalnym i patriotycznym. Pradziadkiem Róży był Tadeusz Czacki, działacz Komisji Edukacji Narodowej i założyciel Liceum Krzemienieckiego, a stryjem – Włodzimierz Czacki, sekretarz osobisty papieża Piusa IX i doradca Leona XIII.

W 1882 roku rodzice Róży zamieszkali na stałe w Warszawie, w pałacu Krasińskich i dopiero po 10 latach przeprowadzili się do własnego pałacyku przy ul. Nowozielnej. Róża dorastała w szczęśliwym domu, wśród kochających się ludzi, którzy zadbali o to, by otrzymała bardzo dobre, choć zdobyte w warunkach domowych, wykształcenie. Na życie duchowe dziewczyny duży wpływ miała jej babka – Pelagia z Sapiehów Czacka. I to zapewne ona podsunęła sześcioletniej Róży francuskie tłumaczenie „O naśladowaniu Jezusa Chrystusa”, która to lektura będzie jej towarzyszyć przez całe życie.

Lato Róża spędzała najczęściej w rodzinnym majątku na Wołyniu. Uwielbiała jeździć konno i prawdopodobnie właśnie upadek z konia sprawił, że w 1894 roku radykalnie pogorszył się jej wzrok, który ostatecznie straciła. „Nikt nie może wiedzieć, co przechodziła dusza Matki w tej chwili, gdy się to działo. Wiemy jedno, że ten krzyż jej nie złamał, ale stał się początkiem pełniejszego życia” – mówił ks.  Korniłowicz. Dr Bolesław Gepner, który uznał, że dalsze leczenie nie ma sensu, gdyż nie przyniesie polepszenia stanu zdrowia, dał Róży do zrozumienia, że powinna zająć się losem niewidomych w Polsce, bardzo często pozostawionych bez żadnej opieki. I być może pod jego wpływem właśnie zrozumiała, że jest to jej droga.

Kolejne 10 lat życia Róży są nikle udokumentowane. Na pewno uczyła się brajla (alfabetu dla niewidomych) i starała się żyć w sposób jak najmniej absorbujący innych. W najprostszych czynnościach chciała być samodzielna. Pomimo swego kalectwa podróżowała. I to podczas jednego z wyjazdów zagranicznych zapoznała się z najnowszymi metodami rehabilitacji niewidomych.

A w jakich latach przyszło Matce żyć i działać?

 

Niespokojne czasy

Wiek XIX to czas trudny ze względu na narastające niezadowolenie społeczne, pogłębiające się różnice w poziomie życia. Koniec wieku przynosi więc poważną dyskusję na temat problemu ubóstwa i konieczności zmiany postawy wobec osób biednych. Pojawiły się głosy, że należy osobom będącym na marginesie życia społecznego stwarzać możliwość samodzielnego bytowania i wzięcia odpowiedzialności za swój los. Zaczęto postrzegać osoby niemogące w pełni uczestniczyć w życiu społecznym (biedaków, dzieci, osoby kalekie), jako te, które w świetle Ewangelii są grupą wybranych, uprzywilejowanych, wyróżnionych. W kręgach Kościoła coraz częściej zaczęło się mówić, że radykalizm Ewangelii jest jedyną drogą rozwiązywania problemów tak politycznych, jak i społecznych, należy więc go konsekwentnie i z zaangażowaniem wcielać w życie. Miłość niesiona z prostotą tam, gdzie rodzą się spory, jest właściwym sposobem na przemianę świata. Choć wizja taka zapewne wydawała się wielu ludziom utopijna, to przecież była realizowana przez Brata Alberta, Karola de Foucauld… W takiej atmosferze społecznej i intelektualnej dojrzewała do swej misji Róża Czacka (filarami jej życia była codzienna Msza święta i Komunia św.). Nie jest więc przypadkiem, że wśród ważnych jej lektur znalazła się w tamtych latach encyklika społeczna Leona XIII z 1891 roku „Rerum Novarum”.

 

Początki dzieła

19 listopada 1908 roku odbyło się pierwsze spotkanie osób, które z zaangażowaniem brały udział w powołaniu do życia Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi (statut TOnO zatwierdziły władze rosyjskie 11 maja 1911 roku). Co ważne, znalazł się tam zapis o nauczaniu dzieci niewidomych alfabetem brajla w języku polskim. Pierwsze schronisko dla niewidomych dziewcząt przy ul. Dzielnej Róża Czacka otworzyła w 1911 roku, a działało ono pod opieką sióstr Miłosierdzia, sama uczyła brajla w schronisku i po domach. Dzięki jej staraniom otwarto zakład koszykarski dla niewidomych mężczyzn i Biura Przepisywania Książek, co z kolei stanowiło fundament pod bibliotekę brajlowską. Dużą rolę przywiązywała do podnoszenia poziomu intelektualnego i kulturalnego osób niewidomych. A wśród lektur założycieli dzieła w Laskach znajdują się m. in.: „Przeświadczenia wiary” Johna Henry’ego Newmana, „Sam na sam z Bogiem. Modlitwy dla tych, którzy się nie modlą” Janusza Korczaka, który zresztą w latach trzydziestych odwiedzał ośrodek w Laskach.

Praca społeczna nie odciągnęła Róży Czackiej od obowiązków rodzinnych, opiekowała się chorym na raka ojcem, a następnie umierającą, również na nowotwór, matką.

Bardzo ważnym momentem była jej podróż do Francji w 1910 roku, ponieważ nawiązała tam kontakt ze Zgromadzeniem Sióstr Niewidomych św. Pawła, dzięki którym poznała Maurice de la Sizeranne’a, jednego z twórców nowoczesnej tyflologii*. Poprzez współpracę z nim, dzieło w Laskach będzie po wojnie dysponowało najnowocześniejszymi osiągnięciami z tej dziedziny.

W życie założycielki Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi i jej dzieła wtargnęła pierwsza wojna światowa, nie przerwała jednak działalności ośrodka. Front zaczął przesuwać się na wschód i rodzina Czackich dotarła do Żytomierza, następnie przeniosła się do majątku Borszcze pod Odessą, Róża natomiast została w Żytomierzu. Tam poznała księdza Władysława Krawieckiego, który został jej opiekunem duchowym.

 

Siostra Elżbieta od Krzyża

W wieku 40 lat (jesienią 1916 roku) Róża rozpoczęła nowicjat w III Zakonie św. Franciszka, w marcu 1917 roku złożyła pierwsze śluby tercjarskie, a 15 sierpnia 1917 roku – śluby wieczyste. Msza święta, która odbyła się w pałacu biskupim, zakończyła się przyjęciem z rąk ks. Krawieckiego habitu i imienia zakonnego: siostra Elżbieta od Krzyża. Wspominała potem ten moment: „W Żytomierzu Miłosierdzie może wielkie. W Żytomierzu odrzuciłam powoli wszystko”.

W maju 1918 roku rodzina Czackich wraca do Warszawy, niedługo potem przyjeżdża ksiądz Krawiecki, który będzie zajmował się opieką duszpasterską nowopowstałego zgromadzenia. Siostra Elżbieta od Krzyża przenosi się  z rodzinnej rezydencji do zakładu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi na ul. Polną (wcześniej mieściły się tam koszary). W tym czasie często odwiedza w kurii biskupa Kakowskiego, u którego stara się o zezwolenie na założenie zgromadzenia, tam  spotyka księdza Korniłowicza. W listopadzie 1918 roku otrzymuje zgodę hierarchy na przyjmowanie kandydatek do nowego zgromadzenia.

Datę 1 grudnia 1918 roku uznaje się oficjalnie za datę powstania Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża, które w formule zawiera opiekę nad ociemniałymi i nawiązuje do tradycji św. Franciszka. W piśmie do władz kościelnych s. Elżbieta Czacka tak formułuje założenia zgromadzenia: „Głównym celem naszym jest wynagradzanie Panu Jezusowi za duchową ślepotę ludzi”. Na istotę tej misji wskaże po latach Antoni Marylski: „Matka ani na chwilę nie wykrzywi swego stosunku do ślepoty, którą pojmuje jako krzyż dany od Boga, aby tak jak u niewidomego w Ewangelii sprawy Boże się w niewidomym objawiały. Te sprawy Boże, to jest najwyższy szczyt i ukryty cel dobrze przyjętego cierpienia, jakby nadprzyrodzone powołanie niewidomych, którzy przez pogłębienie życia wewnętrznego służą innym ludziom. Cierpienie dla Boga przyjęte jest przezwyciężalne, jest płodne i dać może radość i pokój, którego wszyscy pragną, a którego źródła nie widzą. Toteż Matka przyjmuje dla swego zgromadzenia motto »Pokój i radość w Krzyżu«.” I dba o to, by osoby niewidome nie skupiały się na przeżywaniu swojej choroby jako nieszczęścia, a odczytywały ją w kontekście Ewangelii i wyciągały z niej dobro.

 

Dzieło Lasek

Matka Czacka dostrzegała, że często ludzie pogrążeni są w duchowej ślepocie, choć ich stan fizyczny jest bardzo dobry, z kolei osoby dotknięte utratą wzroku mogą „widzieć” więcej poprzez wiarę i przyjęcie krzyża. Świat, w którym nie dostrzegamy łaski Bożej jest znacznie poważniejszym rodzajem ślepoty. Takie myślenie leżało u podstaw dzieła Lasek.

W książce „Triuno” (na cześć Trójcy Przenajświętszej) pisała: „Dążeniem naszego wychowania niewidomego jest stworzenie nie tylko dzieła charytatywnego, ale osiągnięcie charakteru apostolskiego w możliwie najwyższym stopniu, przy czym rozumiemy tutaj nie apostolstwo głoszenia Prawdy Bożej, do którego ani niewidomi, ani ich wychowawcy nie roszczą sobie praw, ale apostolstwo dawania świadectwa tej Prawdzie poprzez wprowadzanie jej w życie”.

Po śmierci księdza Władysława Krawieckiego w 1920 roku, spowiednikiem sióstr i jednym z najważniejszych współpracowników został ksiądz Władysław Korniłowicz (nazywany przez siostrę Czacką „współtwórcą Dzieła Lasek”). W 1921 roku s. Elżbieta otrzymuje 5 morgów nieużytków  w Laskach. Zostanie tam wybudowany ośrodek dla niewidomych i Dom Macierzysty Zgromadzenia.

Działalność założycielki dzieła w Laskach odbywała się przez lata na wielu poziomach: organizacyjnym, formacyjnym, wychowawczym, a także naukowym (opracowywała dostosowanie do polskiego systemu ortograficznego skrótów brajlowskich).

W latach 1921-1922 Matka Czacka przechodzi 2 operacje nowotworowe, i ofiarowuje się Bogu (w akcie złożonym na ręce ks. Korniłowicza) jako ofiara całopalna. Kolejne załamania zdrowia i problemy organizacyjne oraz materialne zgromadzenia nie zmniejszyły aktywności s. Czackiej. W 1923 roku podczas pierwszej Kapituły Zgromadzenia, której przewodniczył biskup Stanisław Gall, została Przełożoną Generalną Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża. Dwa lata później przeniosła się na stałe do Zakładu dla Niewidomych w Laskach.

Do bliskiego otoczenia Matki Czackiej należą członkowie „Kółka” skupiającego młodą inteligencję katolicką, której przewodził ksiądz Korniłowicz (Należeli do kółka m.in.: s. Katarzyna Zofia Sokołowska, s. Teresa Zofia Landy). Z ośrodkiem związane są również wybitne postaci katolicyzmu nie tylko polskiego, ale i europejskiego:Maritainowie, Charles Journet i inni. Ośrodek poprzez swoją działalność formacyjną i kulturalną stał się miejscem odnowy katolicyzmu w Polsce, centrum myśli chrześcijańskiej. Na plecenie ks. Korniłowicza zaczęła Matka Elżbieta w latach 1927-1934 spisywać swoje refleksje dotyczące dzieła, zgromadzenia, a także osobiste przemyślenia.

Bardzo ważne dla działalności ośrodka było włącznie do niego Biblioteki Wiedzy Religijnej i wydawnictwa „Verbum” (pod tym samym tytułem wydawano również kwartalnik o problematyce religijnej, społecznej i filozoficznej). W 1933 roku na terenie zakładu wybudowano Dom Rekolekcyjny, do którego przyjeżdżali i przyjeżdżają ludzie należący do elit intelektualnych Polski. W trakcie tworzenia dzieła Lasek spotykało Matkę Czacką wiele trudności, także ze strony niektórych przedstawili Kościoła. Wiele osób z nieufnością odnosiło się do działalności, która dalece wykraczała poza utarte schematy myślenia. Jednak w 1937 roku papież Pius XI przyjął Matkę Czacką na prywatnej audiencji i pobłogosławił jej pracy.

We wrześniu 1939 roku Matka Czacka została ciężko ranna podczas bombardowania Warszawy, poddano ją operacji bez znieczulenia, usunięto zmiażdżoną gałkę oczną, złożono złamane ramię. W czasie działań wojennych zniszczeniu uległo 75% budynków, działalność zakładu została zawieszona, siostry włączyły się w pracę konspiracyjną, w Domu Rekolekcyjnym znajdował się szpital powstańczy w 1944 r. Zaraz po wojnie rozpoczęto odbudowę zakładu, co przy niechęci ze strony nowych władz nie było zadaniem łatwym. Znacznie ograniczano bowiem działalność instytucji kościelnych we wszystkich wymiarach.

W 1948 roku Matka Czacka miała wylew krwi do mózgu, którego skutkiem był częściowy paraliż, 2 lata później podjęła decyzję o rezygnacji z pełnienia funkcji przełożonej.

Rok 1951 przynosi kolejne załamania stanu zdrowia i założycielka dzieła w Laskach kolejne 10 lat spędza w pokoju, który przylega do kaplicy; jest wyłączona z czynnego udziału w życiu placówki. Całkowicie poświęca się modlitwie. W kwietniu 1961 roku następuje kolejny wylew.

Matka Czacka umiera 15 maja 1961 roku w Laskach, tam też zostaje pochowana na miejscowym cmentarzu. W grudniu 1987 r. kardynał Józef Glemp otworzył proces beatyfikacyjny Sługi Bożej Matki Elżbiety Czackiej, której dzieło trwa i wciąż się rozwija.

 

________

* Tyfrologia – dziedzina działalności zajmująca się życiem i problemem niewidomych

 

Oprac. Katarzyna Kwiecień na podstawie artykułu Marii Prusak zamieszczonego w „Biuletynie Centrum Promocji i Kariery Zawodowej Osób z Dysfunkcją Wzroku”

W klimacie dwudziestolecia

W klimacie dwudziestolecia

Alicja Szubert-Olszewska

 

Obecnie coraz więcej galerii i muzeów, tworząc ekspozycje tematyczne, wciela ideę reprezentowania świata poprzez przedmioty – przedmioty zwykłe, najpopularniejsze, najbardziej charakterystyczne. Podobnie postąpili twórcy wystawy „Dwudziestolecie. Oblicza nowoczesności”. Widzimy tam przedwojenne zabawki, meble, maszyny do pisania, drewniane śmigło samolotowe, żurnale, plakaty, reklamy, zfotografowany nocą jeden z pierwszych polskich neonów reklamujący mydło Schichta, drewniane narty, skórzane buty narciarskie i piłki, i przepiękne, kunsztownie skrojone, rzadkiej elegancji suknie z kolekcji Ossolineum z Wrocławia, wśród nich kreację projektu Wandy Telakowskiej skomponowaną na Bal Polskiego Jedwabiu (chodzi o nasz „milanówek”) zorganizowanego pod patronatem prezydentowej Mościckiej. Każdy z tych przedmiotów, z tak bardzo przetrzebionej, materialnej spuścizny dwudziestolecia, zasługuje na ekspozycję w salach muzealnych. Obecnie żyjemy w świecie, w którym podział na sztukę elitarną i niską jest coraz mniej ostry. Bywa, że niejeden obraz współczesny czy instalacja są mniej wartościowe artystycznie niż przedmiot użytkowy, zaprojektowany przez dobrego designera, czy profesjonalnego rzemieślnika. Więcej taki wyrób mówi o epoce, w której powstał, o jej systemie wartości niż niejedna, tzw. „prowokacja artystyczna”. Wiele zmieniło się w pojmowaniu przedmiotu kultury, i dlatego muzea coraz częściej poszerzają swoją ofertę o artefakty, które dawniej nie były kwalifikowane na pokazy. Współczesny widz dostrzega w pospolitym z pozoru wyrobie użytkowym nie tylko wartości poznawcze i estetyczne. Stary przedmiot potrafi go głęboko wzruszyć. Przydarzyło się to także i mnie, kiedy na wystawie „Dwudziestolecie. Oblicza nowoczesności” w dziale poświęconym dzieciom zauważyłam w gablocie czerwoną okładkę książki „Literki zaczarowane - otwórz książkę wstaną same”. Taką samą dostałam w prezencie pod koniec wojny, dzięki niej nauczyłam się czytać.

Wystawa „Dwudziestolecie. Oblicza nowoczesności” obejmuje najrozmaitsze obszary rzeczywistości, od historii, polityki, przemysłu po sport, sztukę, modę i rozrywkę; jest próbą ogarnięcia wielkiego materiału, skomplikowanej mozaiki, jaką była wówczas odrodzona po 123 latach niewoli Polska, wielonarodowa, wielowyznaniowa, wielokulturowa. Pojemność takiego medium, jak wystawa jest z konieczności ograniczona. Tak złożony fenomen jak narodziny i budowa państwa, jego instytucji trudno zamknąć w formie ekspozycji. Niemniej każda próba stworzenia syntezy, rekonstrukcji tego czasu, jego ducha jest potrzebna. Twórcom ekspozycji „Dwudziestolecie. Oblicza nowoczesności”, zaprezentowanej na Zamku Królewskim w Warszawie udało się przedstawić przestrzeń wprowadzającą współczesnego widza w klimat dwudziestolecia międzywojennego, potrafili pokazać żywiołowość i dynamikę tych lat, nie niszcząc ich legendy, mitu. W tym wielowątkowym eseju opisującym dwudziestolecie chciałabym wyróżnić jeden wątek: ikonosferę tej epoki, jej stronę wizualną, reprezentowaną przez sztukę wysoką i przez przedmioty codziennego użytku, wytwory ówczesnego rzemiosła i przemysłu. Międzywojenna sztuka wyrażała się w dialogu. Ponadnarodowy styl geometryczno-techniczny, reprezentowany na wystawie przez prace Henryka Stażewskiego i Mieczysława Szczuki, pozostawał w sporze ze stylem odwołującym się do tradycji narodowej i ludowej, zilustrowanej dziełami Łukaszowców, Władysława Skoczylasa oraz triumfatorów Wystawy Paryskiej w 1925 r.: Zofii i Karola Stryjeńskich, Wojciecha Jastrzębowskiego, Józefa Czajkowskiego Jana Szczepkowskiego. Ci ostatni głosili i praktykowali zmniejszenie dystansu sztuki od życia, przystosowanie jej do potrzeb formującego się wówczas nowoczesnego, demokratycznego społeczeństwa II Rzeczypospolitej. Polskie wzornictwo lat dwudziestych i trzydziestych, nasze art déco zawierało  wiele aluzji do zakopiańskiej snycerki, kurpiowskiej wycinanki, huculskich kilimów, odwoływało się do starych, wypróbowanych przez wiele pokoleń technik ludowych. Polscy artyści-wzornicy proponowali odbiorcy sprzęty proste, solidne. W miejsce tandetnego, drobnomieszczańskiego kiczu chcieli zbudować otoczenie człowieka na nowo, tworząc je z logicznych form i szlachetnych materiałów, łącząc modernizm z tradycją. Ich wielostronne działania w widoczny sposób zmieniły publiczną przestrzeń wizualną dwudziestolecia, ich dorobek przedwojenny umożliwił i ułatwił kontynuację, przerwanego przez stalinizm, modernistycznego eksperymentu. Nie byłoby polskiej szkoły plakatu bez Gronowskiego, sukcesu współczesnej polskiej tkaniny bez Eleonory Plutyńskiej, Cepelii bez Telakowskiej, bez twórców „Rytmu” i „Ładu”. Dzięki formalnej konsekwencji, wrażliwości na walory materiału, wierności zasadom funkcjonalizmu – twórczość artystów międzywojennych zachowała atrakcyjność do dziś. Można nawet mówić o renesansie zainteresowania tą epoką.