POD TWOJĄ OBRONĘ...
Anna T. Pietraszek
Budzę się w namiocie, na środku lodowca. To nie jest takie, ot budzenie się, jak w namiocie na campingu przy bułgarskiej plaży, to zupełnie inny świat. Namiot rozświetla się, gdy ustępuje ciemność nocy. Tu, wysoko w górach Hindukuszu, w Pakistanie, na wysokości ponad 5 500 m n.p.m, brzask nastaje błyskawicznie, jasno robi się od razu, bo każde światło słońca, odbite choćby od przeciwległej skalno-lodowej ściany góry rozprasza się z wielką mocą wśród śniegów, na lodzie, wśród seraków...
Otwieram oczy, bo jasno, to zapewne nie później niż 4.30, w namiocie bardzo jeszcze zimno, w nocy było -20 stopni, lodowiec marzł z hukiem szczelin, kurczyły się lodowe warstwy pod namiotem, pogłos pękającego, ruchomego lodu z tych dalekich głębi już od paru tygodni nie jest taki straszny, mogłam przywyknąć. Teraz poczekać trzeba, aż pierwsze promienie słońca dojdą do namiotu, na wprost jest wielka przełęcz i zza niej przebiją się te pierwsze promienie. Wtedy od razu stanie się upalnie i duszno w namiocie, ale na tyle ciepło, że będzie miło wstać. Czekam na słońce... znowu przymykam oczy, z lubością zaszywam się w wygrzanym śpiworze, tam robię znak krzyża, składam dłonie i szepczę: – Babciu Emilio, jesteś tu ze mną, prawda? – przestaję na chwilę oddychać, jakbym chciała usłyszeć jej odpowiedź, zwykle czułam wtedy przypływ ciepła, taki jedyny w swoim rodzaju powiew gorący, jakby babcia już-już stawała przy mnie, obejmowała swoimi dłońmi... czułam wyraźnie jej obecność... wtedy mówiłam takie słowa, szeptem, tam w śpiworze skryta: „Pod Twoją obronę, uciekamy się, święta Boża Rodzicielko... o Pani nasza... Pocieszycielko nasza...”.
Gdy kończyłam modlitwę, słońce już rozgrzewało namiot, koledzy byli pierwsi do wstawania, wyskakiwali z namiotu, gdzieś-tam kryli się za głazami„na siusiu”, ale tym samym dawali mi czas, bym bez skrępowania wygrzebała się z puchowego wnętrza śpiwora.
Wtedy miałam 20 lat... może 25... od 5 albo 10 lat niemal mieszkałam w górach, w Tatrach, czy w Hindukuszu, z wyprawy na wyprawę. Nie było czasu na chodzenie do kościoła, zresztą, kto by tam się tym przejmował, w szkole nie było wówczas lekcji religii, w telewizji nic na temat wiary, książek religijnych w księgarniach nie było...
Tylko te właśnie słowa, modlitwa. Wtedy była ona dla mnie jakby... zaklęciem.
Moja babcia, Emilia, przyjechała z Kresów, z Nowogródczyzny, repatriowała się z wielkim trudem, był już tam Związek Radzieckich Republik, ale jakoś udało jej się wyrwać z młodszą córką, a moją ciocią. Moi rodzice razem przeżyli wojnę w Warszawie, mama wygnana z płonącego domu, ojciec zabrany do obozu. Bóg ich ocalił i odszukali siebie. Babcia dotarła do Szczecinka, w Warszawie rodzice mieszkali na gruzach. Gdy ja się urodziłam, w 50. latach, gruzy uprzątnięto, rodzice znaleźli schronienie w starym domku pod miastem, ściągnęli ciocię i babcię. I mama mówiła, że bywała o mnie aż zazdrosna! Babcia nie odstępowała mnie na krok, całymi dniami. Uczyłam się chodzić pod okiem babci, pokazała mi, jak przytrzymywać się... futra na szyi psa, mego rówieśnika, owczarka alzackiego, urodziliśmy się tego samego dnia! Stawałam na nóżki, chwytałam szyję psiska, wtulałam się i szliśmy! A babcia nadzorowała. Gdy pierwszy raz mogłam samodzielnie, trzymana przez babcię za rączkę, potykając się i przysiadając co chwila, pójść w szeroki świat, babcia wyprowadziła mnie niczym na step – pamiętam ten obraz dokładnie! Idziemy... dom znika... otwiera się niczym nieograniczona przestrzeń, wysokie trawy... jakaś plątanina zieleni... to ogórki na grządce... babcia pokazuje, jak je zrywać, łapię za pęd, ciągnę, podnosi się cała pajęczyna ogórkowych pędów, urywa się nagle, ja siadam na pupie, ale w ręku trzymam pierwszy w życiu zerwany ogórek. Babcia trzyma mnie cały czas, malutka dłoń w jej mocnej ręce, a ja eksploruję świat. Babcia szepce coś. W drugiej dłoni ma sznurek paciorków... różaniec. I tak sobie chodzimy, taka moja pierwsza i następne wyprawy. Z babcią Emilią nie odczuwałam żadnego lęku do świata, wobec przestrzeni i drzew, wobec zwierząt, psów, kur, kotów, ptaków.
Gdy chorowałam, w nocy chwytały mnie bolesne ataki kaszlu, biegłam do babci, do jej pokoju, siadałam przy niej, a ona bez słowa gładziła obolałe plecy... tak było spokojnie, cierpienie nie miało przy niej żadnego znaczenia, rozkosz płynąca spod babcinej dłoni, jakiś błogi spokój spływający aż do płuc jakby... choroba mijała, usypiałam na babci ramieniu, wtedy ona szeptała te same słowa: „Pod Twoja obronę uciekamy się...”. A gdy już usnęłam, umęczona atakiem, układała przy sobie, na tej samej poduszce i tak spałyśmy, do świtu.
Tu, w namiocie w Hindukuszu, tak jak i wszędzie przedtem, jak w Tatrach, w schroniskach, czy w ścianach tatrzańskich, gdy świtało, a my przetrwaliśmy ciężki, mroźny biwak w ścianie, gdy tylko otwierałam oczy, mówiłam: „Pod Twoją obronę...”. A obraz babci natychmiast pojawiał się w moim sercu.
Gdy po całym dniu sportowej walki w ścianie, czy w lodowych zerwach, wczołgiwaliśmy się do namiotu, brudni, śmierdzący od potu, byle szybko do śpiwora, byle trochę ciepła wnieść ze sobą i tam zachować na noc, gdy już w ciszy namiotu opadały powieki, znowu powracało ciepło babci w sercu, jej obraz, mglisty, zapamiętany wyrywkowo...miałam 5 lat, gdy babcia umarła, ale dla mnie nie umarła nigdy. Nie byłam na jej pogrzebie. Nie pożegnałyśmy się. Miała czekać, dlaczego nie czekała?! Wyłam z rozpaczy, przywieziono mnie z dworca do domu, a tam JEJ nie było! Byłam w sanatorium, daleko, każdego dnia tęskniłam, jadłam wszystkie pigułki, te gorzkie też z uśmiechem, nie płakałam podczas bolesnych zastrzyków, byle tylko nikt na mnie nie złościł się, bo a nuż... nie pozwolą „jutro” już wrócić do babci?! Gdy wróciłam, jej nie było. Pamiętam ten obraz – świat, dom, rozległe pola, nagle wszystko ogarnął zmierzch... łzy lały się nieprzerwanie...wołałam: – Kiedy babcia wróci?! Nikt nie umiał mi wytłumaczyć. Spędzałam długie godziny bez ruchu, przy oknie, wpatrzona w ścieżkę prowadzącą do domu... czekałam... pies leżał przy moich stopach, aby nie marzły... czekaliśmy...
Potem trzeba było pójść do szkoły, potok życia zagarnął i mnie. I jakoś pewnie w duszy, w uszach wciąż był ten szum, nieustanny szum... przesuwane paciorki... i słowa „Zdrowaś... Pod Twoją obronę, uciekamy się...”. W I klasie poszłam na katechezę, do kościoła parafialnego. Odprowadzał mnie czasem pies. Czasem czekał, aż wyjdę. Znowu taki obraz: idziemy, pies obok, przy nodze, do domu przez puste pola... nie boję się tej przestrzeni... obce psy też mnie nie przerażają... idę, szepczę: – Pod Twoją obronę... I nie ma żadnego lęku! Tak do samego domu.
I tak już było stale. Rano, wieczorem, albo gdy sama zostawałam, chora, w domu, wszyscy byli w szkołach, w pracy, a ja w pustym domu, ale z psem... ktoś stuka mocno w drzwi, rodzice zabronili otwierać. Serce jakoś wali szybko. Nagle, jakaś obca twarz zagląda w okno, chowam głowę pod kołdrę i szepcę: „Pod Twoją obronę...”. A pies ujada, skacze do okna, szczerzy zęby, nieznajoma postać odskakuje, jestem bezpieczna, dom też.
Pewnego dnia, w górach Pakistanu, rano mieliśmy ruszać, w sporej grupie, z ciężkimi plecakami, transportując żywność i sprzęt do wyższego obozu, na 6 000 m n.p.m. Ruszaliśmy spod namiotu na środku lodowca, 10 kilometrowej długości i 3 kilometrowej szerokości „rzeki lodu“. Na przełamaniu lodowca, jakieś ze 4 km dalej i wyżej, wypiętrzała się ogromna bariera seraków, może 500-metrowa? Seraki, to wielotonowe bryły lodu i śniegu, bardzo groźne. Należy je obejść – tu mamy wybór, z lewej albo z prawej strony, krawędziami, tam jest łagodniej, seraki mogą tylko zahaczyć spadając, dlatego wychodzimy tuż przed świtem, by bryły lodu były mocno zmrożone, związane ze sobą. Ktoś rzuca, żeby dziś pójść krótszą i mniej stromą trasą, tą z prawej strony bariery lodowej. Jest wcześnie, powinno się udać... ale tu, gdzie mniej stromo, to i serakom łatwiej spadać, wiemy to, ale niesiemy bardzo ciężkie ładunki. Kierownik decyduje: – Dobrze, idźmy z prawej.
Nawet się ucieszyłam, nie byłam tak silna jak koledzy, no, to dam jakoś radę. I gdy tylko tak pomyślałam, nagle jakby ciężka ręka schwyciła mnie za ramię, musiałam stanąć. Poczułam ciepło... babcia Emilia! To ona, czułam to, trzyma mnie, nie pozwala iść, popycha w lewo! Spływa w myślach modlitwa: „Pod Twoją obronę, uciekamy się...”. Stoję, nie mogę zrobić kroku w prawo. Proszę wreszcie kolegów, nie, nie, idźmy z lewej strony! Złoszczą się na mnie, hej, co cię napadło?! Po co tyle drogi nadkładać?! Dostrzegli jednak moją dziwną minę, przerażone oczy... i błaganie: – Nie wiem, chłopaki, co jest ze mną, ale ja tym obejściem z prawej nie pójdę, nie wiem co to, boję się! – Oczywiście, dostało mi się, że to tak z tymi babami, a ta to jeszcze za młoda na takie wyczyny, itp... Poszliśmy. Było mi wstyd w sercu, jakaś obawa, może ja jakaś... nienormalna...?
W połowie tej drogi, po pewnie jakichs 5-6 godzinach wspinaczki, w upalnym słońcu (bo na lodowcu w dzień, na tej wysokości bywa i + 30 stopni), odpoczywamy nareszcie dłużej, możemy posiedzieć, otwieramy jakieś konserwy, pijemy i pijemy... żartujemy, ktoś opowiadał kawały, aż nagle... straszny ryk, drży cała okolica, to wielka lawina śnieżno-lodowa, znad bariery seraków! Porusza seraki! Wyrywa te wielotonowe bryły i toczy je przed sobą, w chmurach śniegu i lodu... i ta straszliwa rzeka lodu mknie wprost na skraju bariery, po jej prawej stronie! Tam, w samym centrum lawiny, bylibyśmy wszyscy... gdyby...
Koledzy pobledli... patrzą na mnie bez słowa. Składam ręce, robię znak krzyża i szepczę: „Pod Twoją obronę, uciekamy się, święta Boża Rodzicielko, o Pani nasza, Orędowniczko nasza, Pośredniczko nasza...”.
I mówię tak już codziennie. Moja babciu Emilio, wciąż tęsknię za twoimi dłońmi, bezpiecznymi ramionami, za ciepłem twoich rąk. TAM jesteś, uprosiłaś nam ocalenie, ONA czuwała, tak?