Europejski Rok Wolontariatu

 Europejski Rok Wolontariatu

Z posłanką na Sejm RP, Joanną Fabisiak rozmawia Jolanta Wójcikiewicz

Od wielu lat Europa obchodzi w grudniu Międzynarodowy Dzień Wolontariatu. To dowód jak duże znaczenie przywiązuje się w państwach UE do pracy społecznej. Co więcej, Rada Unii Europejskiej ogłosiła rok 2011 Europejskim Rokiem Wolontariatu. Co pani poseł sądzi o tej inicjatywie?

– To bardzo ważna inicjatywa, wpisana zresztą w strategię Unii Europejskiej, zachęcająca do rozwiązywania aktualnych problemów społecznych. Ogłaszając obecny rok Europejskim Rokiem Wolontariatu, Rada UE chciała podkreślić znaczenie bezinteresownej pracy na rzecz społeczeństw państw członkowskich. Nawet najlepsze prawo nie jest w stanie zapewnić humanitarnych relacji między ludźmi, jeśli zabraknie pozytywnych emocji, empatii i solidarności międzyludzkiej. Wiedząc o tym, powinniśmy starać się tę postawę życiową (a wolontariat to postawa życiowa) upowszechniać szczególnie wśród młodzieży – kreatorów naszej wspólnej przyszłości. Odczuwam osobistą satysfakcję, ponieważ od 18 lat buduję ruch młodzieżowego wolontariatu. Hasło Europejskiego Roku Wolontariatu „Bądź wolontariuszem! Zmieniaj świat i siebie!” jest mi szczególnie bliskie z powodu podobieństwa do ideowego przesłania Fundacji „Świat na Tak”, którą założyłam 18 lat temu.

Wyniki sondaży, określające poziom zaangażowania społecznego w Polsce, w porównaniu z innymi krajami europejskimi, nie są imponujące. Dlaczego wolontariat nie cieszy się w Polsce popularnością?

–Rzeczywiście w sondażach nie wypadamy najlepiej. Według badań przeprowadzonych przez European Social Surwey w 2007 r. udział wolontariuszy wśród dorosłych wynosi w Polsce 13,6 procent, podczas gdy w krajach zachodnich zbliża się do 50 procent. Nieco lepiej prezentuje się w sondażach młodzież. Według najnowszych badań Eurobarometru, przekazanych w maju 2010 r., 22 procent młodych Polaków w ciągu ostatniego roku angażowało się w pracę społeczną, podczas gdy w Holandii 40 procent. Dlaczego akurat wolontariat nie jest popularny w naszym kraju, trudno jednoznacznie odpowiedzieć, bo na to zjawisko składa się kilka przyczyn. Istnieją stereotypy związane z tym pojęciem, które nie zachęcają do podjęcia bezinteresownej pracy na rzecz innych m. inn. przez negatywne skojarzenie z „czynami społecznymi”, popularnymi w czasach PRL-u. Myślę także, że Polacy mniej angażują się w wolontariat, bo czują się zobowiązani do pomocy przede wszystkim swojej rodzinie. Silne związki rodzinne powodują, że kosztem wielu wyrzeczeń, podejmują się oni opieki nad starszymi rodzicami, chorymi i niepełnosprawnymi bliskimi. To nas zresztą wyróżnia spośród innych krajów zachodniej demokracji, gdzie co prawda takim osobom stwarza się dobre warunki w specjalistycznych domach, ale nikt nie zapewnia im miłości. Podobnie jest z opieką nad małymi dziećmi. Żadna opiekunka, tak modna na Zachodzie, nie okaże tyle troski i miłości, co babcia, która bardzo często właśnie w Polsce podejmuje się opieki nad wnukami.

W jakich obszarach życia wolontariat jest, według pani, niezbędny?

– Wszędzie tam, gdzie służby pomocowe z wielu powodów napotykają na trudności ze świadczeniem swoich usług lub gdy one są po prostu niewystarczające, a także wtedy, gdy rodzina nie jest w stanie sobie pomóc. Wolontariusze docierają do osób samotnych, zagubionych, wspierają rodziny w opiece nad przewlekle czy terminalnie chorymi i pomagają im w przezwyciężeniu wielu trudności życiowych. To nie przypadek, że hospicja, także domowe, opierają się w dużej mierze na pracy wolontariuszy. Poznałam wielu młodych ludzi, którzy z wielkim oddaniem tam pracują. Podziwiam ich za wytrwałość i serce okazywane pacjentom. Najbardziej wzrusza mnie praca w hospicjum lub szpitalu dziecięcym, podejmowana m. inn. przez dorosłych laureatów Samorządowego Konkursu „Ośmiu Wspaniałych”. Tym cierpiącym dzieciom ogromnie potrzebna jest miłość i życzliwość. Nie wszystkim mogą towarzyszyć mamy, bo nieraz mieszkają daleko. Wtedy czekają na swoją starszą przyjaciółkę-wolontariuszkę, która pogłaszcze po główce, pocieszy, poczyta bajki czy zorganizuje zabawę. Zwracam uwagę na wolontariat hospicyjny, bo jest on niewątpliwie najtrudniejszy, ale wolontariusze działają na wielu polach: oświatowym, kulturalnym, sportowym, młodzieżowym i stanowią trzon większości organizacji pozarządowych. Stawiam na młodych, może dlatego, że z nimi od lat pracuję i widzę ich aktywność.

Jest pani pionierką w promowaniu młodzieżowego wolontariatu w Polsce, zwłaszcza w Warszawie. Pierwsza edycja Samorządowego Konkursu Nastolatków „Ośmiu Wspaniałych”, którego była pani pomysłodawczynią, odbyła się 18 lat temu. Proszę powiedzieć, jak to się zaczęło?

– Początki były bardzo skromne. Jako warszawski samorządowiec zachwyciłam się spontaniczną inicjatywą dziewcząt, które przynosiły szkolne obiady staruszkom. Pomyślałam sobie, że warto promować tego typu postawy. Tak narodziła się idea konkursu, którą zaraziłam wielu społeczników i samorządowców. Po nazwę sięgnęłam do westernu „Siedmiu Wspaniałych”, który pokazuje, jak siedmiu facetów wypowiada wojnę złu i jak wygrywa. Wtedy Warszawa miała siedem dzielnic, więc tytuł korespondował z podziałem administracyjnym miasta. Po roku jednak ustrój stolicy się zmienił i dodano dzielnicę Ursus, więc przyjęliśmy nazwę „Ośmiu Wspaniałych” i tak już zostało. Dziś Samorządowy Konkurs Nastolatków „Ośmiu Wspaniałych” realizowany jest w całej Polsce. Laureatami zostają młodzi ludzie, którzy poświęcają swój wolny czas, by pomagać potrzebującym: dzieciom z domów dziecka, przebywającym w świetlicach, szpitalach, seniorom czy niepełnosprawnym. Inni angażują się w działalność na rzecz kultury, ochrony środowiska naturalnego lub zwierząt ze schronisk. Na stołeczne eliminacje szkoły ze wszystkich dzielnic przysyłają wielu wyróżniających się swoją postawą i działalnością uczniów w różnym wieku. Powstała zatem konieczność, co mnie bardzo cieszy, nagradzania zarówno dzieci ze szkół podstawowych tzw. „Ósemeczek” jak i młodzieży z gimnazjum i liceum tzw. „Ósemek”.

Co zainspirowało panią do założenia Fundacji „Świat na Tak” i jakie działania ona podejmuje?

– Do powołania organizacji pozarządowej zmobilizowali mnie laureaci i sympatycy Konkursu „Ośmiu Wspaniałych”. Brakowało im merytorycznego zaplecza oraz formuły prawnej do działania w środowisku szkolnym. Odpowiedzią na to zapotrzebowanie było powołanie 4 grudnia, czyli w przeddzień Międzynarodowego Dnia Wolontariusza, 1998 r. Fundacji „Świat na Tak”, której celem jest pomoc młodzieży, promowanie pozytywnych postaw i systemowe wsparcie klubów „Ośmiu” Młodzieżowego Wolontariatu. Nazwa Fundacji, zgodnie z naszym zamierzeniem, zawiera optymistyczny przekaz, korespondujący z hasłem Europejskiego Roku Wolontariatu. Fundacja podejmuje się organizacji dużych akcji jak np. bal dla niepełnosprawnych, Wigilia dla dzieci z domu dziecka czy eliminacje Konkursu „Ośmiu Wspaniałych”. Możemy pochwalić się też działalnością na rzecz Polonii. Byliśmy współorganizatorami konkursów „Wspomnienie Solidarności w mojej rodzinie” i „Być Polakiem”, przeznaczonych dla dzieci mieszkających za granicą. Wielką wagę przywiązujemy do szkolnych Klubów Ośmiu Młodzieżowego Wolontariatu, ponieważ to właśnie w nich pracuje najwięcej wolontariuszy, którzy dzięki swojej regularnej działalności, kształtują charakter i stają się autorytetami w środowiskach rówieśniczych.

Jest pani autorką nowatorskiego programu wychowawczego „Wolontariat – wychowanie przez pracę i pomoc słabszym”. Na czym on polega?

– Dla 6,5 tys. wolontariuszy działających w 330 szkolnych Klubach Ośmiu Młodzieżowego Wolontariatu program jest swoistą busolą. Zakłada on systematyczną pracę w ciągu całego roku, poświęconą pomocy potrzebującym. W wolnym czasie, który nie koliduje z obowiązkami rodzinnymi i szkolnymi, wolontariusze podejmują różnorodne prace zgodne z własnymi predyspozycjami. Kluby są dla nich grupami wsparcia. Ich trzon stanowią często laureaci Konkursu „Ośmiu Wspaniałych”. Taka pozytywna grupa rówieśnicza motywuje do działania i przyczynia się do kształtowania ich wrażliwości, odpowiedzialności i systematyczności. Klubowicze przekonują się, że praca wolontariusza nie polega na akcyjności, chociaż organizują również akcje charytatywne, ale na sumiennej pracy ukierunkowanej na pomoc słabszym. Z radością stwierdzam, że są przypadki, kiedy prężnie działający Klub Ośmiu ma bardzo pozytywny wpływ na całą społeczność klasową, a nawet szkolną. Z reguły w tych szkołach są mniejsze problemy z przemocą i agresją wśród uczniów.

Jaka przyszłość czeka polski wolontariat młodzieżowy?

– Myślę, że nie tylko moja organizacja, ale i inne działające w Polsce przyczyniają się do coraz większego zaangażowanie młodzieży w wolontariat. Pracodawcy doceniają wolontariuszy i chętniej ich zatrudniają lub proponują staż, bo wiedzą, że mogą liczyć na ich kreatywność i obowiązkowość. Sądzę, że w przyszłości ośrodki badawcze odnotują wzrost zainteresowania wolontariatem wśród młodzieży. Jestem przekonana, że kampania w ramach Europejskiego Roku Wolontariatu, podczas polskiej prezydencji w UE, dobrze przysłuży się tej idei.

O wychowaniu religijnym w rodzinie

O wychowaniu religijnym w rodzinie

Z J. E. Księdzem Biskupem Andrzejem F. Dziubą, ordynariuszem diecezji łowickiej,

rozmawia Maria Wilczek

 

 

W ostatnich dniach sierpnia w Wyższym Seminarium Duchownym, w Łowiczu, zostało zorganizowane, pod patronatem Księdza Biskupa, spotkanie kilkuset katechetów i katechetek z diecezji, na którym podjęty został temat: „Trudności nauczania religii w szkole i drogi ich rozwiązania”. W wielu wypowiedziach powracał także wątek domowego wychowania religijnego. Chciałam zapytać, jak powinno wyglądać, zdaniem Księdza Biskupa, wprowadzenie dziecka w życie religijne w domu rodzinnym?

– Warto może na początku przywołać trzy wskazania Ojca Świętego Jana Pawła II, które dał w Łowiczu w dniu 14 czerwca 1999 roku: wspólna modlitwa dzieci i rodziców, wspólne uczestnictwo w niedzielnej Eucharystii i zachowywanie zwyczajów, tradycji religijnych, czyli m.in. modlitwa przed posiłkiem i po posiłku, zwyczaje świąteczne, związane z rokiem liturgicznym, noszenie medalika, uroczyste przeżycie wizyty kolędowej, pielgrzymki do miejsc świętych. Rodzice faktycznie uczą dziecko swoim przykładem. Dziecko obserwuje, naśladuje i pyta, wręcz zmusza rodziców do bycia pierwszymi katechetami. Dlatego zadanie to należy podjąć jak najwcześniej, choćby wydawało się, że jeszcze na to za wcześnie.

 

Dla wielu rodziców podjecie tego zadania nie wydaje się łatwe. Jakie zjawiska utrudniają dziś, zdaniem Księdza Biskupa, proces wychowania religijnego w domu?

– Można tutaj wskazać wiele zjawisk. Na pewno szybkie tempo życia i brak czasu dla dzieci (jeśli nawet rodzice ten czas mają, to często są zmęczeni, zestresowani i dzieci wręcz ich denerwują). Dalej, obojętność religijna rodziców, a więc brak osobistego świadectwa wiary. Wpływ mediów, które ukazują kłamliwy obraz Kościoła czy ludzi Kościoła. Także niekontrolowany dostęp do komputera, który może doprowadzić do tego, że dziecko wejdzie w niebezpieczny świat i zamknie się na świadectwo rodziców. Nieobojętny jest również kryzys rodziny wielopokoleniowej – przecież dziadkowie bardzo często byli pierwszymi osobami które uwrażliwiały dziecko na wartości religijne. Niewątpliwie, ważne jest szukanie pomocy dla samych rodziców. Warto im to uświadamiać także poprzez kazania, rekolekcje, spotkania formacyjne.

 

Które z doświadczeń, jeśli mogę o to zapytać, wyniesionych niegdyś przez Księdza Biskupa z domu rodzinnego, a dotyczące pogłębiania w nim wiary, warte byłyby upowszechnienia?

– Moje doświadczenie to rozmodleni rodzice. Niezwykli w swojej postawie ludzkiej i religijnej, w całej wielkiej miłości do nas, ale także we wzajemnej miłości. Na pewno odpowiedzialność, jaką nieśli razem, oddziaływała na nas. Oni już w sobotę przygotowywali się do niedzielnej Mszy świętej. Już wtedy trzeba było przygotować odświętny strój i mieć wyczyszczony rower. Pięknym wspomnieniem jest dla mnie czynienie znaku krzyża nad ziarnem, błogosławienie pól, zdejmowanie czapki przed krzyżem przydrożnym. Jakże wielkie było zaufanie Bogu, zwłaszcza w trudnościach, których w życiu nie brakowało. Była to przepiękna wiara „soborowa” niesiona na wsi przez moich rodziców. Ja tej wiary się uczyłem i uczę się nadal, kiedy sercem wracam do tamtych chwil i kiedy patrzę na moją mającą 93 lata mamę.

 

Z pewnością i ona dałaby wiele cennych rad naszym czytelniczkom. A jak, Księże Biskupie, powinien formować rodzic sam siebie, chcąc odpowiedzialnie prowadzić dziecko ku Bogu?

– Zawsze pozostaje pytanie o wiarę i uczestnictwo w życiu Kościoła, o sakramenty i modlitwę. Oczywiście, to jest pewne minimum, które winno być pogłębione przez osobiste poszukiwania, przez lektury, przez uczestnictwo w jakiejś grupie formacyjnej. Dokumenty Kościoła mocno akcentują katechezę dorosłych. W rzeczywistości ogranicza się ona do spotkań rodziców z okazji przyjęcia sakramentów świętych. Jednak wielokrotnie także i to sprowadzane jest do formalności w biurze parafialnym. Trzeba powiedzieć, że rodzice w ich odpowiedzialności wychowawczej, myślę tutaj o formacji katechetyczno-pedagogicznej, faktycznie nie otrzymują odpowiedniego narzędzia, a są pierwszymi, najważniejszymi wychowawcami. Ich praca wychowawcza często opiera się na intuicji rodzicielskiej, pięknej i dobrej, która niejako sama przychodzi poprzez fakt nowego życia. Korzystają z doświadczenia życiowego i z tego, co przekazali im rodzice, czasem sięgają do literatury wychowawczej.

 

Czy założenia nowych dokumentów programowych katechezy w Polsce uwzględniają wskazania dla rodziców?

– Nowe dokumenty katechetyczne – to jest Podstawa programowa katechezy Kościoła katolickiego” z 8 marca 2010 roku, i Ogólnopolski program nauczania religii rzymskokatolickiej w przedszkolach i szkołach, z 9 czerwca 2010 roku – nie formułują konkretnych wskazań dla rodziców. Jednakże odnajdujemy w nich pewne zalecenia co do współpracy z rodziną. Przykładowo można tutaj wskazać, odnośnie do przedszkola, że wychowanie religijne bazuje głównie na osobowości i dojrzałości religijnej rodziców – dziecko naśladuje postawy religijne rodziców, oni są bowiem dla niego najważniejszym autorytetem. Jawi się pilne zobowiązanie, aby opracować szerszy dokument, choć nie ulega wątpliwości, że inne dokumenty Episkopatu, dotyczące rodziny posiadają liczne wątki – choćby Służyć prawdzie o małżeństwie i rodzinie, z 19 czerwca 2009 roku.

 

Czy słuszne byłoby, zdaniem Księdza Biskupa, rozszerzenie na kursach przedmałżeńskich problematyki wychowania religijnego w rodzinie?

– Kursy przedmałżeńskie to wielkie dzieło Kościoła w wychowaniu religijnym. Obecnie najczęściej są rozdawane formularze z dwoma tematami: dzieci i stworzenie środowiska wychowawczego oraz kształtowania życia rodzinnego. Chodzi o życie religijne, organizacyjne rodziny i obyczajowe. Kursy przedmałżeńskie to spotkanie z ludźmi bardziej dojrzałymi, którzy już noszą w sobie znamię tworzenia nowej rodziny. Wydaje się, że byłoby słuszne, by więcej było tych treści na lekcjach religii, które potem wybrzmiewają w kursach przedmałżeńskich. Może warto przypomnieć, że błogosławiona Marcelina Darowska, założycielka Sióstr Niepokalanek z Szymanowa, już ponad sto lat temu w swoich szkołach wprowadziła jako obowiązkowe dla dziewcząt zajęcia z pedagogiki.

 

Wydaje się, że potrzebne byłyby też częstsze kontakty rodziców z katechetą. A jak powinny się te obopólne kontakty, Księże Biskupie, kształtować?

– Konieczna jest postawa szczerego dialogu w relacjach katechety z rodziną, a często tego dialogu brakuje. Rodzice nierzadko są obojętni wobec postaw swoich dzieci na katechezie, na wywiadówkach pomijają religię. Czasem można usłyszeć: „Religia nie przyda się na studiach”, „Czy może być jakiś problem z nauką religii?” Można zauważyć, że często, gdy pojawia się problem z dzieckiem na religii, rodzice obwiniają jedynie katechetę, usprawiedliwiając błędy swoich dzieci i swoje. Rodzice krytykują także nieudolność dydaktyczno-wychowawczą katechetów. I rzeczywiście można spotkać przypadki, że ktoś nie ma powołania do bycia katechetą.

Jeśli idzie o formy współpracy, to uważam za nie spotkanie indywidualne lub zbiorowe z rodzicami. Coraz większą popularnością cieszą się konferencje dla rodziców na temat ich zadań wychowawczych, organizowane przez dyrekcję bądź katechetów. Ważne jest, aby w przypadku trudności z dzieckiem, katecheta, jako pierwszy nawiązywał kontakt z rodzicami. Trzeba jasno powiedzieć, że zła jest postawa stawiania jedynie „jedynek” i straszenia niedopuszczeniem do sakramentów.

 

I na koniec zapytam, po którą z pożytecznych lektur, dotyczących wychowania religijnego, radziłby Ksiądz Biskup rodzicom sięgnąć?

– Sugerowałbym sięgnięcie po katechizm młodych Youcat. Także katechizm Taka jest nasza wiara, który jest adaptacją Katechizmu Kościoła Katolickiego. Wreszcie Kompendium Katechizmu Kościoła Katolickiego – są to proste pytania i proste odpowiedzi. Gdyby zaś pytać o metodologię, to wiele jest książek religijnych i poradników dla rodziców, choć często jednak są to tłumaczenia książek, które nie przystają do naszej polskiej kultury i kultury Europy, przenoszą pewne modele z krajów o zupełnie innych trendach cywilizacyjnych. Tutaj potrzebne jest roztropne łączenie tradycji z nowoczesnością. Warto jednak korzystać z różnego rodzaju pomocy, bo można w porę odkryć swoje niedoskonałości w dziele, jakim jest wychowanie religijne i formacja sumień.

 

Dziękuję, Księże Biskupie, za tę rozmowę, która, jak wierzę, pomoże rodzicom częściej stawiać sobie pytanie: czy i jak staram się zbliżyć moje dziecko do Boga?

POD TWOJĄ OBRONĘ...

POD TWOJĄ OBRONĘ...

Anna T. Pietraszek

 

 

Budzę się w namiocie, na środku lodowca. To nie jest takie, ot budzenie się, jak w namiocie na campingu przy bułgarskiej plaży, to zupełnie inny świat. Namiot rozświetla się, gdy ustępuje ciemność nocy. Tu, wysoko w górach Hindukuszu, w Pakistanie, na wysokości ponad 5 500 m n.p.m, brzask nastaje błyskawicznie, jasno robi się od razu, bo każde światło słońca, odbite choćby od przeciwległej skalno-lodowej ściany góry rozprasza się z wielką mocą wśród śniegów, na lodzie, wśród seraków...

Otwieram oczy, bo jasno, to zapewne nie później niż 4.30, w namiocie bardzo jeszcze zimno, w nocy było -20 stopni, lodowiec marzł z hukiem szczelin, kurczyły się lodowe warstwy pod namiotem, pogłos pękającego, ruchomego lodu z tych dalekich głębi już od paru tygodni nie jest taki straszny, mogłam przywyknąć. Teraz poczekać trzeba, aż pierwsze promienie słońca dojdą do namiotu, na wprost jest wielka przełęcz i zza niej przebiją się te pierwsze promienie. Wtedy od razu stanie się upalnie i duszno w namiocie, ale na tyle ciepło, że będzie miło wstać. Czekam na słońce... znowu przymykam oczy, z lubością zaszywam się w wygrzanym śpiworze, tam robię znak krzyża, składam dłonie i szepczę: – Babciu Emilio, jesteś tu ze mną, prawda? – przestaję na chwilę oddychać, jakbym chciała usłyszeć jej odpowiedź, zwykle czułam wtedy przypływ ciepła, taki jedyny w swoim rodzaju powiew gorący, jakby babcia już-już stawała przy mnie, obejmowała swoimi dłońmi... czułam wyraźnie jej obecność... wtedy mówiłam takie słowa, szeptem, tam w śpiworze skryta: „Pod Twoją obronę, uciekamy się, święta Boża Rodzicielko... o Pani nasza... Pocieszycielko nasza...”.

Gdy kończyłam modlitwę, słońce już rozgrzewało namiot, koledzy byli pierwsi do wstawania, wyskakiwali z namiotu, gdzieś-tam kryli się za głazami„na siusiu”, ale tym samym dawali mi czas, bym bez skrępowania wygrzebała  się z puchowego wnętrza śpiwora.

Wtedy miałam 20 lat... może 25... od 5 albo 10 lat niemal mieszkałam w górach, w Tatrach, czy w Hindukuszu, z wyprawy na wyprawę. Nie było czasu na chodzenie do kościoła, zresztą, kto by tam się tym przejmował, w szkole nie było wówczas lekcji religii, w telewizji nic na temat wiary, książek religijnych w księgarniach nie było...

Tylko te właśnie słowa, modlitwa. Wtedy była ona dla mnie jakby... zaklęciem.

 

Moja babcia, Emilia, przyjechała z Kresów, z Nowogródczyzny, repatriowała się z wielkim trudem, był już tam Związek Radzieckich Republik, ale jakoś udało jej się wyrwać z młodszą córką, a moją ciocią. Moi rodzice razem przeżyli wojnę w Warszawie, mama wygnana z płonącego domu, ojciec zabrany do obozu. Bóg ich ocalił i odszukali siebie. Babcia dotarła do Szczecinka, w Warszawie rodzice mieszkali na gruzach. Gdy ja się urodziłam, w 50. latach, gruzy uprzątnięto, rodzice znaleźli schronienie w starym domku pod miastem, ściągnęli ciocię i babcię. I mama mówiła, że bywała o mnie aż zazdrosna! Babcia nie odstępowała mnie na krok, całymi dniami. Uczyłam się chodzić pod okiem babci, pokazała mi, jak przytrzymywać się... futra na szyi psa, mego rówieśnika, owczarka alzackiego, urodziliśmy się tego samego dnia! Stawałam na nóżki, chwytałam szyję psiska, wtulałam się i szliśmy! A babcia nadzorowała. Gdy pierwszy raz mogłam samodzielnie, trzymana przez babcię za rączkę, potykając się i przysiadając co chwila, pójść w szeroki świat, babcia wyprowadziła mnie niczym na step – pamiętam ten obraz dokładnie! Idziemy... dom znika... otwiera się niczym nieograniczona przestrzeń, wysokie trawy... jakaś plątanina zieleni... to ogórki na grządce... babcia pokazuje, jak je zrywać, łapię za pęd, ciągnę, podnosi się cała pajęczyna ogórkowych pędów, urywa się nagle, ja siadam na pupie, ale w ręku trzymam pierwszy w życiu zerwany ogórek. Babcia trzyma mnie cały czas, malutka dłoń w jej mocnej ręce, a ja eksploruję świat. Babcia szepce coś. W drugiej dłoni ma sznurek paciorków... różaniec. I tak sobie chodzimy, taka moja pierwsza i następne wyprawy. Z babcią Emilią nie odczuwałam żadnego lęku do świata, wobec przestrzeni i drzew, wobec zwierząt, psów, kur, kotów, ptaków.

Gdy chorowałam, w nocy chwytały mnie bolesne ataki kaszlu, biegłam do babci, do jej pokoju, siadałam przy niej, a ona bez słowa gładziła obolałe plecy... tak było spokojnie, cierpienie nie miało przy niej żadnego znaczenia, rozkosz płynąca spod babcinej dłoni, jakiś błogi spokój spływający aż do płuc jakby... choroba mijała, usypiałam na babci ramieniu, wtedy ona szeptała te same słowa: „Pod Twoja obronę uciekamy się...”. A gdy już usnęłam, umęczona atakiem, układała przy sobie, na tej samej poduszce i tak spałyśmy, do świtu.

 

Tu, w namiocie w Hindukuszu, tak jak i wszędzie przedtem, jak w Tatrach, w schroniskach, czy w ścianach tatrzańskich, gdy świtało, a my przetrwaliśmy ciężki, mroźny biwak w ścianie, gdy tylko otwierałam oczy, mówiłam: „Pod Twoją obronę...”. A obraz babci natychmiast pojawiał się w moim sercu.

Gdy po całym dniu sportowej walki w ścianie, czy w lodowych zerwach, wczołgiwaliśmy się do namiotu, brudni, śmierdzący od potu, byle szybko do śpiwora, byle trochę ciepła wnieść ze sobą i tam zachować na noc, gdy już w ciszy namiotu opadały powieki, znowu powracało ciepło babci w sercu, jej obraz, mglisty, zapamiętany wyrywkowo...miałam 5 lat, gdy babcia umarła, ale dla mnie nie umarła nigdy. Nie byłam na jej pogrzebie. Nie pożegnałyśmy się. Miała czekać, dlaczego nie czekała?! Wyłam z rozpaczy, przywieziono mnie z dworca do domu, a tam JEJ nie było! Byłam w sanatorium, daleko, każdego dnia tęskniłam, jadłam wszystkie pigułki, te gorzkie też z uśmiechem, nie płakałam podczas bolesnych zastrzyków, byle tylko nikt na mnie nie złościł się, bo a nuż... nie pozwolą „jutro” już wrócić do babci?! Gdy wróciłam, jej nie było. Pamiętam ten obraz – świat, dom, rozległe pola, nagle wszystko ogarnął zmierzch... łzy lały się nieprzerwanie...wołałam: – Kiedy babcia wróci?! Nikt nie umiał mi wytłumaczyć. Spędzałam długie godziny bez ruchu, przy oknie, wpatrzona w ścieżkę prowadzącą do domu... czekałam... pies leżał przy moich stopach, aby nie marzły... czekaliśmy...

Potem trzeba było pójść do szkoły, potok życia zagarnął i mnie. I jakoś pewnie w duszy, w uszach wciąż był ten szum, nieustanny szum... przesuwane paciorki... i słowa „Zdrowaś... Pod Twoją obronę, uciekamy się...”. W I klasie poszłam na katechezę, do kościoła parafialnego. Odprowadzał mnie czasem pies. Czasem czekał, aż wyjdę. Znowu taki obraz: idziemy, pies obok, przy nodze, do domu przez puste pola... nie boję się tej przestrzeni... obce psy też mnie nie przerażają... idę, szepczę: – Pod Twoją obronę... I nie ma żadnego lęku! Tak do samego domu.

I tak już było stale. Rano, wieczorem, albo gdy sama zostawałam, chora, w domu, wszyscy byli w szkołach, w pracy, a ja w pustym domu, ale z psem... ktoś stuka mocno w drzwi, rodzice zabronili otwierać. Serce jakoś wali szybko. Nagle, jakaś obca twarz zagląda w okno, chowam głowę pod kołdrę i szepcę: „Pod Twoją obronę...”. A pies ujada, skacze do okna, szczerzy zęby, nieznajoma postać odskakuje, jestem bezpieczna, dom też.

 

Pewnego dnia, w górach Pakistanu, rano mieliśmy ruszać, w sporej grupie, z ciężkimi plecakami, transportując żywność i sprzęt do wyższego obozu, na 6 000 m n.p.m. Ruszaliśmy spod namiotu na środku lodowca, 10 kilometrowej długości i 3 kilometrowej szerokości „rzeki lodu“. Na przełamaniu lodowca, jakieś ze 4 km dalej i wyżej, wypiętrzała się ogromna bariera seraków, może 500-metrowa? Seraki, to wielotonowe bryły lodu i śniegu, bardzo groźne. Należy je obejść – tu mamy wybór, z lewej albo z prawej strony, krawędziami, tam jest łagodniej, seraki mogą tylko zahaczyć spadając, dlatego wychodzimy tuż przed świtem, by bryły lodu były mocno zmrożone, związane ze sobą. Ktoś rzuca, żeby dziś pójść krótszą i mniej stromą trasą, tą z prawej strony bariery lodowej. Jest wcześnie, powinno się udać... ale tu, gdzie mniej stromo, to i serakom łatwiej spadać, wiemy to, ale niesiemy bardzo ciężkie ładunki. Kierownik decyduje: – Dobrze, idźmy z prawej.

Nawet się ucieszyłam, nie byłam tak silna jak koledzy, no, to dam jakoś radę. I gdy tylko tak pomyślałam, nagle jakby ciężka ręka schwyciła mnie za ramię, musiałam stanąć. Poczułam ciepło... babcia Emilia! To ona, czułam to, trzyma mnie, nie pozwala iść, popycha w lewo! Spływa w myślach modlitwa: „Pod Twoją obronę, uciekamy się...”. Stoję, nie mogę zrobić kroku w prawo. Proszę wreszcie kolegów, nie, nie, idźmy z lewej strony! Złoszczą się na mnie, hej, co cię napadło?! Po co tyle drogi nadkładać?! Dostrzegli jednak moją dziwną minę, przerażone oczy... i błaganie: – Nie wiem, chłopaki, co jest ze mną, ale ja tym obejściem z prawej nie pójdę, nie wiem co to, boję się! – Oczywiście, dostało mi się, że to tak z tymi babami, a ta to jeszcze za młoda na takie wyczyny, itp... Poszliśmy. Było mi wstyd w sercu, jakaś obawa, może ja jakaś... nienormalna...?

W połowie tej drogi, po pewnie jakichs 5-6 godzinach wspinaczki, w upalnym słońcu (bo na lodowcu w dzień, na tej wysokości bywa i + 30 stopni), odpoczywamy nareszcie dłużej, możemy posiedzieć, otwieramy jakieś konserwy, pijemy i pijemy... żartujemy, ktoś opowiadał kawały, aż nagle... straszny ryk, drży cała okolica, to wielka lawina śnieżno-lodowa, znad bariery seraków! Porusza seraki! Wyrywa te wielotonowe bryły i toczy je przed sobą, w chmurach śniegu i lodu... i ta straszliwa rzeka lodu mknie wprost na skraju bariery, po jej prawej stronie! Tam, w samym centrum lawiny, bylibyśmy wszyscy... gdyby...

Koledzy pobledli... patrzą na mnie bez słowa. Składam ręce, robię znak krzyża i szepczę: „Pod Twoją obronę, uciekamy się, święta Boża Rodzicielko, o Pani nasza, Orędowniczko nasza, Pośredniczko nasza...”.

 

I mówię tak już codziennie. Moja babciu Emilio, wciąż tęsknię za twoimi dłońmi, bezpiecznymi ramionami, za ciepłem twoich rąk. TAM jesteś, uprosiłaś nam ocalenie, ONA czuwała, tak?