Paryskie zamyślenia

Paryskie zamyślenia

Dobromiła Salik

 

Bazylika Matki Bożej Zwycięskiej

W życiu św. Teresy od Dzieciątka Jezus była pewna ważna noc. Noc Bożego Narodzenia. Miała wówczas 14 lat. Tej nocy doświadczyła wyjątkowej łaski. Jak sama opisała to doświadczenie, z rozkapryszonego dziecka w jednej chwili stała się dojrzałą chrześcijanką. Do dziś odwiedzający Lisieux wspominają ten ważny moment życia świętej, gdy stają przy zachowanym świadku zdarzenia: kominku w jej rodzinnym domu w Buissonnets. Teraz – gdy zbliża się Noc Bożego Narodzenia – ten kominek jak symbol pojawia się w mojej pamięci. Ale o nim, szerzej, innym razem.

 

Łaska adoracji

Dziś chciałabym przywołać jeden z paryskich śladów św. Teresy. Trafiłam na niego jakby przypadkowo – chociaż trudno chyba mówić o przypadku, skoro więź ze świętą jest żywa i droga sercu. Od zaprzyjaźnionej benedyktynki dowiedziałam się podczas mojego niedawnego pobytu w stolicy Francji, że w paryskiej bazylice Notre-Dame des Victoires – Matki Bożej Zwycięskiej będzie okazja adoracji relikwii błogosławionych rodziców św. Teresy: Zelii i Ludwika Martin.

Pojechałam do poleconego mi kościoła. W drzwiach powitał mnie plakat z podobizną wyniesionych na ołtarze małżonków. W bocznej nawie duża fotografia św. Teresy oraz informacje na temat jej rodziców – w przyszłości ma tu powstać kaplica im poświęcona, a kościół stanie się paryskim sanktuarium całej trójki.

Zbliżyłam się do prezbiterium. Zobaczyłam relikwiarz ozdobiony kwiatami. Przy nim „trzymały straż” dwie osoby. Przed nim zaś, podobny do muzułmanów odmawiających swoje modlitwy, skulony, z głową na posadzce, przez dobry kwadrans trwał w bezruchu młody mężczyzna. W ławkach kilka zaledwie osób. Ogarnięta atmosferą panującego tu pokoju, i ja bez trudności zanurzyłam się w modlitwie i z ufnością poleciłam Bogu za wstawiennictwem Ludwika i Zelii swoje własne małżeństwo i rodzinę oraz bliskie mi osoby, a zwłaszcza małżonków oraz kapłanów, których i Teresa, i jej rodzice, tak bardzo ukochali.

Młody człowiek wstał, a ja podziękowałam mu w duchu za przykład pokornej modlitwy. Później odbyła się „zmiana warty” przy relikwiach. Dotychczasowi „strażnicy” jeszcze chwilę się modlili, teraz już obok siebie, i wtedy zorientowałam się, że to małżonkowie.

Wychodząc, szczęśliwa, że dane mi było spędzić tych kilkadziesiąt minut w tak niezwykłym towarzystwie, sięgnęłam po parafialną gazetkę i z niej dowiedziałam się więcej o tym miejscu.

 

Mały raj na ziemi

Błogosławieni, Ludwik i Zelia, rodzice św. Tereski, czasowo przebywali w stolicy Francji. Tutaj także się modlili. Miejscem, które naznaczyło życie obojga – chociaż jeszcze się nie znali – była właśnie bazylika Matki Bożej Zwycięskiej.

To w Paryżu Ludwik Martin sfinalizował naukę zawodu zegarmistrza. Wobec pokus, które czyhały i w tamtych czasach na młodego człowieka w stolicy, powierzył się opiece Maryi i właśnie do sanktuarium Matki Bożej Zwycięskiej najchętniej udawał się na modlitwę. Później, w 1863 r., napisze do swej małżonki: „Miałem to szczęście, że mogłem przyjąć Komunię św. w kościele Matki Bożej Zwycięskiej, który jest jakby małym rajem na ziemi. Zapaliłem też świeczkę w intencji całej naszej rodziny”.

Zelia z kolei uczyła się koronkarstwa w Alençon i powierzała się Matce Bożej Zwycięskiej przy jej figurze, znajdującej się w kościele św. Leonarda. Miała wielkie nabożeństwo do Maryi – Ucieczki grzeszników, o czym świadczą liczne listy. Tak pisała do swego brata, również w 1863 r.: „Jeśli zechciałbyś zrobić dla mnie tylko jedną rzecz, o której zaraz Ci powiem, byłabym bardziej szczęśliwa, niż gdybyś mi przysłał cały Paryż! Otóż… mieszkasz bardzo blisko Matki Bożej Zwycięskiej. A więc tak: zaglądaj tam choć raz dziennie na krótkie »Zdrowaś Maryjo«, skierowane do Najświętszej Panny”. I jeszcze rok później: „Chcesz sprawić mi radość? Kiedy będziesz szedł do pani D., wstąp do Matki Bożej Zwycięskiej i zapal ode mnie świeczkę; oddasz mi w ten sposób przysługę”.

 

Miłość małżonków i rodziców

Ludwik Martin urodził się w Bordeaux 22 marca 1823 r. W 1843 r. poznał w Szwajcarii zgromadzenie bernardynów i dwa lata później postanowił do niego wstąpić, jednak przełożeni poradzili, by odczekał jakiś czas, oraz zachęcali do nauki łaciny. Łacina okazała się dla niego jednak zbyt trudna. Ludwik postanowił wyjechać do Paryża, gdzie kilka lat przygotowywał się do wykonywania zawodu zegarmistrza. Od roku 1850 mieszkał z rodzicami w Alençon, wiodąc życie spokojne, samotnicze i skupione. Matka martwiła się trochę o jego przyszłość. W mieście zwróciła jej uwagę młoda, wartościowa kobieta: Zelia Guérin. Jednak pierwsze spotkanie młodych ludzi odbyło się bez ingerencji kogokolwiek – jeśli mówimy jedynie o zabiegach ludzkich, a nie o Opatrzności, która pokierowała krokami przyszłych błogosławionych małżonków.

Zelia Guérin przyszła na świat 23 grudnia 1831 r. w Saint-Denis-sur-Sarthon. I jej pragnieniem było poświęcenie się Bogu, ale przełożeni klasztoru, do którego się zwróciła, stwierdzili, że nie ma powołania zakonnego. Tak więc i ona zajęła się pracą zawodową. Założyła wraz z siostrą firmę koronczarską – organizowała pracę i dostarczała towary sprzedawcom. Sama też wykonywała koronki; owoc jej pracy został nawet doceniony w Paryżu, gdzie firma sprzedawała swoje wyroby – Zelia otrzymała specjalny medal za wysoką jakość swoich dzieł.

Pewnego dnia, wiosną 1858 r., przechodząc przez most w Alençon, Zelia po raz pierwszy zobaczyła Ludwika. Kiedy mijał ją, wewnętrzny głos powiedział jej: „To jego przygotowałem dla ciebie!”. Ludwik miał wtedy 35 lat, Zelia 27. Wkrótce poznali się i w trzy miesiące później, 13 VII 1858 r., o północy – zgodnie z ówczesnym zwyczajem – pobrali w bazylice Najświętszej Maryi Panny w Alençon.

Obydwoje przenikało pragnienie życia dla Boga. Sakrament, którego sobie udzielili, był dla nich rzeczywistością tak wzniosłą, że zdecydowali się żyć jak brat z siostrą – takie było też wówczas pojmowanie doskonałości. Po dziewięciu miesiącach spowiednik przekonał ich jednak, że powinni stanowić jedno ciało. Zdecydowali się na ten krok jak Tobiasz i Sara – z wzajemnym szacunkiem połączonym z duchem modlitwy i pragnieniem, by ofiarować Kościołowi nowych świętych. Pragnienie to zaowocowało dziewięciorgiem dzieci, z których czworo bardzo szybko odeszło do nieba, a pięć córek odpowiedziało na powołanie zakonne – wśród nich najmłodsza, Teresa – jedna z największych świętych w historii Kościoła.

Z listów małżonków można wyczytać łączącą ich wielką miłość. Wszystkie listy Zelii ukazują kobietę subtelną i delikatną, a zarazem energiczną i konkretną. Kiedy Ludwik musiał wyjechać, Zelia pisała, oczekując jego powrotu: „Jestem dziś tak szczęśliwa na myśl, że wkrótce Cię zobaczę; nie mogę nawet pracować! Twoja żona, która kocha Cię bardziej niż swoje życie”. Swemu bratu zaś wyzna: „Mój mąż to święty człowiek, życzyłabym każdej kobiecie takiego męża”.

Ludwik natomiast był bardziej oszczędny w słowach, ale również potrafił wyrazić swą tęsknotę za żoną: „Czas dłuży mi się, nie mogę się doczekać, kiedy znajdę się blisko Ciebie”.

Można się domyślić, jak wielkim bólem napełniały serca rodziców straty kolejnych dzieci. W 1870 r. Zelia pisała: „Z każdą kolejną żałobą mam wrażenie, że jeszcze bardziej kocham to dziecko, które tracę”.

Były też inne cierpienia – czuwanie Zelii przy chorym ojcu czy trudy dnia codziennego. „Nie wiem, gdzie włożyć ręce – pisała. – Jestem na nogach od 4.30 aż do 11 wieczorem”.

A później przyszła choroba – nieubłagany rak. Śmierć ukochanej żony (28 sierpnia 1877 r.) była dla Ludwika ogromnym ciosem. Po latach być może odbiła się na jego zdrowiu; umierał sparaliżowany i pozbawiony zmysłów, otoczony jednak miłością i troską swych córek i dalszej rodziny.

 

Dlaczego to miejsce?

Tak rysują się w dużym skrócie dzieje błogosławionych małżonków. Powróćmy jednak do Matki Bożej Zwycięskiej.

Po śmierci żony Ludwik Martin zamieszkał wraz ze swymi pięcioma córkami w Lisieux – najpierw w domu wuja Izydora, a później w posiadłości Buissonnets. Najmłodsza Teresa najbardziej dotkliwie odczuła śmierć matki, a także odejście z domu do Karmelu ukochanej siostry Pauliny. Zapadała coraz częściej na zdrowiu. Była bardzo wrażliwym dzieckiem i każde przeżycie czy niepowodzenie wpędzało ją w kolejną chorobę. Tak było od grudnia 1882 do wiosny 1883 r. Lekarz wypisał diagnozę: „Dziecko reaguje atakami nerwowymi na frustrację uczuciową”. Cała rodzina zmobilizowała się i modliła gorliwie o uzdrowienie Tereski. Wtedy to Ludwik zamówił w paryskim sanktuarium Matki Bożej Zwycięskiej nowennę Mszy świętych. 13 maja 1883 r., w uroczystość Zesłania Ducha Świętego, a zarazem w ostatnim dniu nowenny, Teresa spojrzała na figurę Maryi, czczoną w jej rodzinie, stojącą przy jej łóżku, i dostrzegła na twarzy Maryi uśmiech. Tak opowie o tym zdarzeniu: „Nagle Maryja wydała mi się piękna, tak piękna, że nigdy nie widziałam czegoś czy kogoś piękniejszego; jej twarz tchnęła dobrocią i niewysłowioną czułością, ale tym, co przejęło mnie do głębi duszy, był ujmujący uśmiech Najświętszej Panny”.

Teresa została uzdrowiona. Ale będzie musiała przekonywać samą siebie, że uśmiech Maryi nie był złudzeniem spowodowanym chorobą. Wątpliwości na ten temat znikną dopiero cztery lata później, 13 maja, w Paryżu, w bazylice Matki Bożej Zwycięskiej, kiedy w pielgrzymkowej drodze do Rzymu, wraz z ojcem, 14-letnia Teresa będzie dziękowała przed statuą Matki Bożej za uzdrowienie z i powierzała swoją przyszłość, a zwłaszcza pragnienie wstąpienia do Karmelu. Uzyska więc tutaj, w Paryżu, kolejną łaskę – wewnętrznego pokoju.

Małżonkowie Ludwik i Zelia Martin zostali beatyfikowani 19 października 2008 r. w Lisieux, w bazylice, której patronką jest ich córka! Czyż to nie wspaniałe? W Paryżu dowiedziałam się, że ich święto zostało wyznaczone na 12 lipca. Ten dzień będzie dla mnie podwójnie ważny – tak się składa, że w tym dniu się urodziłam.

Paryżu! Jakim bogatym i ujmującym jesteś miastem! Świętym miastem, kryjącym tyle śladów potęgi – i dominacji! – ducha nad materią.

 

UBÓSTWO

UBÓSTWO

 

Jezus przychodzi na świat jako bezdomny, odepchnięty, ubogi. Jak my, chrześcijanie, mamy przeżywać ten czas w prawdzie? Tyle potraw na wigilijnym stole, dekoracje z tysięcy lampek, coraz bogatsze prezenty... Jak mamy szukać razem z dziećmi Jezusa ubogiego, i jak Go uwielbić?

 

NAJPIERW: ZAWIERZYĆ

Ks. Roman Tomaszczuk

Jezus ubogi jest wyzwaniem dla całego Kościoła nie tylko podczas Uroczystości Bożego Narodzenia. Nieustannie trzeba nam stawiać czoła pytaniom: jak bardzo należymy do świata? Jak intensywnie zwyczajność przesłania nam niebo? Ile dajemy z siebie, by przeżyć na ziemi, a ile – by cieszyć się szczęściem na wieki? Jednak przede wszystkim: jak dalece stajemy się niewierni, porzucając na co dzień ewangeliczne myślenie o tym, co to znaczy szczęście, powodzenie, pomyślność czy pokój.

Zatem? Ubóstwo Jezusa jako znak całkowitego zawierzenia się Bogu ma nas mobilizować najpierw nie tyle do ubóstwa fizycznego, co do zawierzenia się Bogu: „popatrzcie na lilie polne… przypatrzcie się ptakom… Ojciec wie, czego im potrzeba, ileż bardziej wie, czego wy sami potrzebujecie” (por. Mt 6,26). A my? Chociaż ważniejsi od wszystkich wróbli i lilii polnych na świecie, nie wierzymy za bardzo w Bożą Opatrzność. Bóg jest raczej ostatnią deską ratunku niż Ojcem, w którego miłości żyjemy, poruszamy się i jesteśmy (por. Dz 17,28). Wolimy zatem pokładać ufność w „książętach” (por. Ps 146,3) niż w Panu… Oto powód, dla którego trzeba nam „prostować ścieżki” i „wyrównywać doliny”(por. Łk 3,4).

Słowem, wigilijna wieczerza ze swym smakiem i bogactwem znaków miłości nie powinna być „problemem” w kontraście z „sielankowym” żłóbkiem – jeśli tylko codzienność jest możliwie maksymalnie oddana Panu. Jeśli w codzienności dostrzega się działanie Ojca, który obdarza szczęściem i troszczy się o swoje dzieci. Wychowywanie dzieci do ufności Bogu jest nieodzowne. Wówczas bowiem rodzina potrafi zarówno „cierpieć niedostatek”, jak i „obfitować” (por. Flp 4,12).

Warto zachęcać dziecko do okazyjnych gestów dobroci wobec biednych czy do drobnych adwentowych wyrzeczeń „wynagrodzonych” prezentami pod choinką – ale będą one miały „siłę przekonywania” tylko wtedy, gdy cała atmosfera naszego życia rodzinnego będzie właściwa. Jeśli zaś pozaświąteczna codzienność pozbawiona będzie zawierzenia się Bogu, nie będziemy budować prawdy, lecz narazimy się na obłudę i jej smutne owoce.

 

TĘSKNOTA ZA PROSTOTĄ

Dobromiła Salik

Właściwie co roku – gdy zdarza się, że przedświąteczne zajęcia i pośpiech niszczą radość oczekiwania na narodzenie Jezusa i przeszkadzają drobnym gestom miłości skierowanym do najbliższych, a nawet pojawia się zniecierpliwienie czy gniew – budzi się we mnie tęsknota za prostotą tych dni: za stołem z białym obrusem i kilkoma tylko – a nie kilkunastoma – potrawami; za jednym prezentem, a nie dziesięcioma; za prostą kolędą wyśpiewaną razem, a nie brzmiącymi obco nowoczesnymi aranżacjami; za pachnącą jodłą, a nie zgrabnym drzewkiem łudząco do niej podobnym. Tęsknota za ciszą betlejemskiej nocy i za czarem czekania na pierwszą gwiazdkę...

Trudne dylematy postawione zostały przed nami. Trudne – bo dzisiejszy świat od listopada rozbrzmiewający kolędami i nakręcający machinę przedświątecznego szaleństwa nie sprzyja prostocie, umiarowi, milczeniu.

Dziecko jest dziś w naszych rodzinach „królem” – z jednej strony dobrze, że tak jest, że jest kochane i że wsłuchujemy się w jego potrzeby, ale z drugiej – często nie jest w stanie „przetrawić” wszystkich dóbr mu ofiarowanych: urośnie i nie zdąży nałożyć wszystkich ślicznych, firmowych ubranek, nie może bawić się wszystkimi zabawkami naraz, nawet słodyczy już nieraz ma dość, a jeśli z kimś się podzieli, to i tak więcej mu zostanie. Trudno dzisiaj o pokazanie mu, czym jest ubóstwo i dzielenie się.

W naszej dużej rodzinie wigilię zwykle spędzało się z kimś zaproszonym – samotną znajomą czy sąsiadką. Raz jednak było całkiem wyjątkowo. Tuż przed wieczerzą wigilijną – dzwonek domofonu. „Stanisław, bezdomny”. Moment konsternacji, zwłaszcza że nie byliśmy sami, mieliśmy jeszcze krewnych i sąsiadkę. Ale po kilku sekundach padły słowa: „Proszę wejść!”. Wolny talerz był już przygotowany. Dzieci błyskawicznie skonsultowały się, które prezenty można „przerzucić” dla gościa. I było… nieco dziwnie, nieco inaczej niż zwykle, ale pięknie. To nic, że potem, przez kilka dni, koledzy pana Stanisława dzwonili do drzwi, by poprosić o coś do jedzenia. Zostało w nas poczucie, że choć trochę bardziej zbliżyliśmy się do Betlejem.

Dzisiaj, gdy tyle towarów w sklepach, gdy nawet jeśli nie jesteśmy bogaci, robimy wszystko, by niczego na święta nie zabrakło, myślę, że tym bardziej potrzeba nam duszy świąt – czyli Jezusa pokornego i ubogiego, którego zdołamy w tym świętowaniu zobaczyć i usłyszeć. Jak? Może przez osobistą ascezę. Oparcie się „przymusowi” nieopanowanych zakupów i drogich prezentów. Przez uprzątnięcie mieszkania nie dla gości, ale dla samego Jezusa, który chce wśród nas zamieszkać. Przez pokój serca, którego zdobycie będzie może kosztowało, ale za to rozleje się on na tych, których kochamy, i na tych, których kochamy jeszcze za mało…

 

Promienie te są wręcz nieprzyzwoite

Roentgen, urodził się 27 marca 1845 roku w Lennep, obecnie dzielnicy miasta Remscheid.  Mieszkam zaledwie parę kilometrów od tego miejsca. W interaktywnym muzeum  w Remscheid Lennep bywam przy każdej prawie wizycie gości spoza Niemiec. Zatem po latach wiem o Roentgenie więcej niż przeciętny człek. Odkrywca promieni X, tu, w Europie nazywanych po prostu promieniami rentgenowskimi jest na tyle znaną postacią, że widnieje w każdej książkowej i elektronicznej encyklopedii. Pisząc o nim, nie pominąłem naturalnie głównego odkrycia, ale skupiłem się głównie na ciekawostkach z jego życia.

 

Promienie te są wręcz nieprzyzwoite

Janusz Plewniak

 

Dzisiaj nie ma nikogo, kto mógłby powiedzieć, jakim nauczycielem chemii był ten jegomość, którego nazwisko pominiemy. Wiadomo z historycznych zapisów jakim był człowiekiem. Złośliwym i pamiętliwym, nie odpuszczającym zniewagi, nieznoszącym żartów z siebie. I takiego to nauczyciela jeden z uczniów przedmaturalnej klasy naszkicował na tablicy. Karykaturalnie. Wśród wrzawy i chichotów uczniowskich nie spostrzeżono, że przerwa się skończyła. Gorzej. Niezauważenie wszedł do klasy wykładowca chemii. Karykatura belfra na tablicy „biła” po oczach. Morderczą ciszę przerwało spodziewane, krótkie pytanie: – Kto? Kto śmiał?!

Pechowo, zdolny karykaturzysta, nie był zbyt zdolnym uczniem, a chemia nie była jego ulubionym przedmiotem. W potwornej ciszy pytanie zostało powtórzone: – Miał nicpoń odwagę zakpić z nauczyciela, ma mieć odwagę przyznać się. No, kto?!

Niespodziewanie powstał Willi. Szkolny prymus w naukach ścisłych. Wszyscy wiedzieli, że tym sposobem stara się ochronić mniej zdolnego kolegę. Wszyscy wiedzieli, że to nie on był autorem karykatury. Wszyscy, oprócz nauczyciela. A ten o mało nie dostał apopleksji. Najlepszy chemik w klasie wyciął mu taki numer.

– Panie Wilhelmie, z maturą może się pan pożegnać.

Pamiętliwy belfer słowa dotrzymał.

Siedemnastoletni Wilhelm ponowił po roku próbę. Nie mógł wiedzieć, że Komisji Maturalnej przewodniczyć będzie tenże sam, w swej pamiętliwości nieugięty pedagog.

Bez matury zaczął Wilhelm Conrad Roentgen na Uniwersytecie w Utrechcie jako wolny słuchacz. Po dwóch semestrach przeniósł się w roku 1855 na Politechnikę w Zurychu. Uczelnia ta przyjmowała studentów na podstawie zaliczenia egzaminów wstępnych. Skończył studia jako inżynier budowy maszyn, a następnie zrobił dyplom z fizyki. Rok później, mając 24 lata doktoryzował się. Już wtedy był asystentem u swego promotora profesora Augusta Kundta. Razem zaczęli pracować na Uniwersytecie w Würzburgu. Gdy Roentgen chciał się tam habilitować,odesłano go z kwitkiem – przecież nie miał matury! Zatem obaj fizycy przenieśli się do Straßburga, gdzie szybko potoczyła się naukowa kariera przyszłego noblisty. Wilhelm Conrad Roentgen został wnet profesorem, a w wieku 34 lat otrzymał katedrę fizyki na Uniwersytecie w Giessen.

Wykładowcą był przeciętnym, natomiast wybitnym eksperymentatorem. Już jako szesnastolatek opracował dmuchawę, po dziś dzień używaną przez wszystkich bartników do odymiania pasiek, a bywa, że i jako przyrząd do rozniecania ognia w kominkach. Jako fizyk badający przepływy w gazach zdobył szybko uznanie. Otrzymywał propozycje z licznych uczelni w Holandii i Niemczech. Przez dwanaście lat odmawiał. Aż się doczekał. Ta sama uczelnia w Wűrzburgu, która odmówiła mu habilitacji, zaprosiła profesora Roentgena, by objął katedrę fizyki. Tym razem nikt się o braku matury nie zająknął. Sześć lat później został Roentgen rektorem.

Eksperymentując nadal, przepuszczając w zamkniętych, wypełnionych gazami szklanych pojemnikach prąd, przypadkowo odkrył, że jakieś niewidzialne promienie rozświetlają płytki fluorescencyjne nawet w zupełnych ciemnościach. Tak samo zamknięte w drewnianym pudle płyty fotograficzne ulegały zaświetleniu. Był rok 1895. Teraz Roentgenowi zdawało się, że odchodzi od zmysłów. Mało co jadł, z nikim nie rozmawiał, nawet ukochana żona Bertha nie otrzymywała odpowiedzi na swe pytania. Aż nadszedł dzień, gdy znów ją poprosił o rękę. Tym razem dosłownie. Miała położyć rękę na zamkniętym pudle a on naświetlał ją przez wiele minut promieniami, które odkrył, a jeszcze ich nie rozumiał. Gdy na kliszy fotograficznej potem otrzymał obraz kości dłoni swej Berthy, z wyraźnie widocznym pierścionkiem i słabym zarysem tkanki, uwierzył, że jest odkrywcą zjawiska niezwykłego. Te niewidzialne promienie o właściwościach przenikania przez tkanki nazwał Roentgen promieniami X.

Dalej zdarzenia potoczyły się w błyskawicznym tempie. Jeszcze zanim lekarze zorientowali się, że aparaty rentgenowskie (a potem ich rozwinięte wersje jak CT) zrobią furorę w diagnostyce medycznej, wynalazek promieni X zawłaszczyli sprzedawcy butów i jarmarczni kuglarze. W każdym szanującym się domu obuwniczym klient przymierzywszy buty, miał możliwość wsunięcia stopy do otworu aparatu i na powyżej umieszczonym ekranie zobaczyć jak układają się kości wewnątrz buta. Jeszcze dalej poszli odpustowi magicy. Za opłatą, podpuszczony sloganem „nieprzyzwoitych promieni” każdy miał możliwość obejrzenia szkieletu bliskiej sobie osoby. Nikt wtedy jeszcze nie wiedział, jak szkodliwe jest to promieniowanie.

Na Roentgena zaczęły spływać zaszczyty. Był przyjęty przez cesarza, wielu współczesnych proponowało to nowe promieniowania nazwać jego imieniem, czemu Roentgen każdorazowo się sprzeciwiał.

Gdy 10 grudnia 1901 roku w Sztokholmie fundacja Alfreda Nobla po raz pierwszy przyznawała nagrodę Nobla, tym pierwszym uhonorowanym, „za ponadprzeciętne zasługi związane z odkryciem promieni, które należy nazwać jego imieniem” był Wilhelm Conrad Roentgen.