Czas jej od nas nie oddalił

Czas jej od nas nie oddalił

O Lili – Marii Wantowskiej

 

Maria Gabiniewicz

 

Maria Wantowska, Lila – doktor polonistyki, asystentka profesora Juliana Krzyżanowskiego, intelektualistka, człowiek wielkiej wiedzy i wielkiego serca. Była wieloletnim pracownikiem Towarzystwa Naukowego Warszawskiego, a następnie Polskiej Akademii Nauk. Odznaczona Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski za postawę patriotyczną w Powstaniu Warszawskim i za działalność na rzecz Kościoła, była też współzałożycielką „Ósemki” – Instytutu Świeckiego Pomocnic Maryi Jasnogórskiej, Matki Kościoła, który obecnie nazywa się – Instytut Prymasa Wyszyńskiego. Była także duchową matką Ruchu „Rodzina Rodzin”.

 

Niezwykłe spotkanie

Spotkanie Lili – Marii Wantowskiej było dla mnie wielkim darem Opatrzności Bożej. Od początku naszego poznania stała się dla mnie kimś bardzo ważnym i znaczącym. Spotkałam ją w przełomowym momencie mojego życia. Miałam wtedy 15 lat. Po ośmioletniej wojennej tułaczce przez różne kraje i kontynenty: Syberię, Kazachstan, Uzbekistan, Turkmenię, Iran, Indie, Afrykę wróciłam w 1949 r. z moją mamą Emilią do Polski, do braci Józefa i Bronisława, z którymi rozdzieliła nas wojna. Natomiast dwaj bracia, Stanisław i Tadeusz, którzy byli wywiezieni razem z nami na Syberię i wyszli z Sowietów z Armią Andersa, nigdy nie wrócili do Polski w obawie przed represjami ze strony komunistów.

Pierwsze nasze zatrzymanie się po powrocie do kraju było w Warszawie. W zburzonym mieście niełatwo było znaleźć mieszkanie. Dziwnym zrządzeniem Bożym zamieszkałam w pobliżu cmentarza Bródnowskiego, a w tym samym podwórku, w „drewniaku”, mieszkała też Lila. Jak się wkrótce dowiedziałam aktywnie w czasie okupacji niemieckiej uczestniczyła w pracy konspiracyjnej i uczęszczała na tajne komplety, prowadzone przez profesora Juliana Krzyżanowskiego. W czasie Powstania Warszawskiego wraz z Marysią Okońską i Janką Michalską niosła powstańcom i ludności cywilnej nadzieję przez modlitwę. „Nowa Mobilizacja Walczącej Warszawy” – to apel napisany przez Marysię, wzywający do walki w powstaniu „kulami różańcowych ziaren”, uczestniczeniem we Mszy świętej i karmieniem się Ciałem Pańskim. Plakaty te, rozwieszone przez harcerzy z Szarych Szeregów podnosiły ducha wśród walczących powstańców. Te młode pełne ideałów dziewczęta: Marysia, Lila i Janka – w których życiu miłość do Polski i Kościoła zajmowała szczególne miejsce, stanowiły ziarno, z którego wyrosła szczególna wspólnota – „Ósemka”. Dlaczego ta grupa tak się nazwała? Po prostu tworzyło ją osiem dziewcząt. Na pierwszym spotkaniu, 26 sierpnia 1942 r. w Szymanowie (nie wiedziały wtedy, że 26 sierpnia jest świętem Matki Bożej Częstochowskiej) było ich osiem i jako program przyjęły – osiem błogosławieństw.

Po raz pierwszy zobaczyłam Lilę na spotkaniu grupy dziewcząt, którą ona prowadziła. Wtedy usłyszałam o zawierzeniu siebie Matce Bożej. Lilce zawdzięczam więc mój związek z Jasną Górą i Matką Bożą Jasnogórską. To Lilka pielgrzymowała często do Częstochowy i mnie pociągnęła na jasnogórski szlak. Do dziś przechowuję kartę, którą otrzymałam od niej z datą 8 września 1955 r. z widokiem obrony klasztoru z czasów o. Kordeckiego. Na odwrocie Lila napisała: „Posyłam Ci Maryś wały jasnogórskie, bo o nich często myślisz. Niech Cię ogień walki nie przestrasza, bo Ona od kolubryn burzących mocniejsza. Lilka”.

 

Wizyty u Księdza Prymasa

Lila kochała Kościół. Wszystkich pragnęła zaangażować i włączyć w pomoc Kościołowi. Dzięki niej i ja włączyłam się w nurt duszpasterstwa akademickiego przy kościele św. Anny, gdzie poznałam też Marię Okońską. Zafascynowały mnie jej prelekcje do studentek, głównie o godności dziewczyny i kobiety. A wszystko to było nasycone umiłowaniem Kościoła i Polski. Odnalazłam tam klimat, którym żyłam w domu rodzinnym i na tułaczce, gdzie ludzie mądrzy i szlachetni – nasi nauczyciele i wychowawcy – przekazywali nam te wartości, które nasz naród od pokoleń cenił najbardziej.

Ale prawdziwą ucztą duchową był wówczas cykl wykładów, głoszonych z ambony przez Prymasa Polski, ks. Stefana Wyszyńskiego. Stojąc wśród zgromadzonej młodzieży akademickiej, wsłuchiwałam się i chłonęłam każde jego słowo. Zdarzyło się, że mury świątyni nie mogły pomieścić wielkiej rzeszy studenckiej, która jak rzeka wylewała się na ulicę Krakowskie Przedmieście.

Lili zawdzięczam też osobiste spotkanie z Księdzem Prymasem, którego nazywałyśmy Ojcem. Jego dom biskupi w Warszawie był otwarty dla różnych grup duszpasterskich. Lila przychodziła z Rodziną Rodzin, za którą była odpowiedzialna. Opiekunowie grup parafialnych przedstawiali Ojcu program pracy rocznej, otrzymywali cenne rady i błogosławieństwo na owocne prowadzenie działalności, zwłaszcza wśród rodzin wielodzietnych.

Latem każdego roku dom Ojca ożywał gwarem dzieci i młodzieży, które Lila przyprowadzała po wakacjach. Dzięki jego trosce i pomocy dzieci z rodzin mniej zasobnych mogły również uczestniczyć w wakacjach z Bogiem i być bezpieczne, bo nawet nieprzyjazne władze UB nie odważyły się likwidować tzw. grup prymasowskich.

Ojciec cieszył się, że dzieci wracały po wakacjach radosne, odżywione i pełne zapału do nauki. W organizowanie wakacji Lila wkładała całe swoje serce i siły, a dzieci zajmowały szczególne miejsce w jej sercu. Zawsze umiała dostrzec, gdy wracały lepsze, pogłębione i bardziej duchowo ukształtowane.

Niezapomniane były wizyty u Księdza Prymasa młodych małżeństw z niemowlętami i dziećmi już dorastającymi, którymi Lila także się opiekowała, znała imiona wszystkich i każdą rodzinę przedstawiała Ojcu, który wszystkim udzielał błogosławieństwa. Gwar był tak wielki, że wydawało się, że rozsadzi ściany wypełnionego po brzegi salonu. Ale widać było, że Ojciec jest rozradowany i z nadzieją spoglądał na rosnące nowe pokolenie. To Ojciec rozwijającemu się dynamicznie ruchowi nadał imię „Rodzina Rodzin”.

 

Tak wiele jej zawdzięczam

Jak sięgnę pamięcią w „Rodzinie Rodzin” byłam „od zawsze”. Najpierw jako uczestniczka spotkań w grupach młodzieżowych; po studiach pomagałam Lili jako wychowawca wakacyjny. Przez dwadzieścia lat współpracowałam w prowadzeniu dzieła Rodziny Rodzin. Była to dla mnie wielka szkoła życia. Wiele czerpałam z doświadczenia, mądrości i dobroci Lili. Ona wprost zarażała dobrocią, kochała ludzi, kochała każdego człowieka osobno. Garnęli się wszyscy – od profesorów uniwersytetu, naukowców, działaczy kultury, różnych profesji, po ludzi zwyczajnych, prostych, bogatych i biednych. Wszystkich łączyła swoją miłością.

Ale najbardziej podziwiałam stosunek Lili do ludzi odrzuconych, pogardzanych, niechcianych, trudnych. Każdego traktowała indywidualnie i z szacunkiem. Wszystkich swoich podopiecznych znała po imieniu: dziadków, rodziców, dzieci, wnuki... Początkowo gubiłam się w tych powiązaniach i nie mogłam uwierzyć, że można mieć tak pojemną pamięć i tak wielkie serce. A serce często ją bolało. Lila umiała znosić cierpienie fizyczne i umiała współcierpieć z każdym człowiekiem. Wypełniała ewangeliczną zasadę: „płacz z płaczącymi, ciesz się z cieszącymi”.

Zawsze obecna, wyzwalała w ludziach nieprawdopodobną ofiarność w cierpieniu, podpowiadając, by je ofiarowali w intencji Kościoła, ojczyzny czy innych ludzi. Wtedy te osoby słabe fizycznie stawały się mocne duchowo, bo pomagały innym. W kontekście tej posługi Lila często przytaczała słowa Delfiny Potockiej: „Jeżeli potrafisz otrzeć chociaż jedną ludzką łzę, jesteś mocny”.

Umiała słuchać ludzi, ale umiała też z nimi milczeć. Cechowała ją dyskrecja i delikatność. Budziła zaufanie, otwierała na miłość istoty zamknięte w sobie, odizolowane.

Była wymagająca dla innych, ale przede wszystkim dla siebie, a przy tym bardzo ludzka, zwyczajna i bardzo pracowita. Szanowała też czas. Każdy jej dzień był zaplanowany, ale nigdy nie była sztywna w wypełnianiu planu, zwłaszcza gdy konieczne stawało się udzielenie komuś pomocy.

Niewątpliwie Lila była człowiekiem głębokiej modlitwy, którą ogarniała ważne sprawy Kościoła i Polski. Często można było zobaczyć ją z różańcem w dłoniach. A jednocześnie była zawsze gotowa do służenia innym. Czasem zadawaliśmy sobie pytanie – skąd Lila, tak wątła, schorowana, czerpała tyle siły? Ona była po prostu mocna wiarą.

 

Maria Wantowska – Lila, zawsze chciała mieć nas blisko siebie. Nie lubiła, gdy ktoś z przyjaciół wyjeżdżał daleko i na długo. Zawsze czekała. Cieszyła się każdym znakiem pamięci – przysłowiową kartką, listem, telefonem, chociażby z krańców świata. Była już śmiertelnie chora, gdy zatelefonowałam z Australii, z Tasmanii. Właśnie wybierała się do szpitala, z którego już nigdy nie wróciła. Przyspieszyłam swój powrót. Zdążyłam. Lila jeszcze żyła. Czuwałam ostatnią noc przy jej łóżku. Odeszła do Boga 27 sierpnia 1991 roku. A czas jej od nas nie oddalił.

 

Instytut Prymasa Wyszyńskiegozostał erygowany jako kościelna i cywilna osoba prawna dekretem Prymasa Polski Józefa kardynała Glempa z dnia 3 lipca 1993 r. i zatwierdzony rozporządzeniem Ministra – Szefa Urzędu Rady Ministrów z dnia 30 września 1993 r. Celem istnienia i działania prymasowskiego Instytutu Stefana Kardynała Wyszyńskiego jest dalsze zabezpieczenie i upowszechnianie dziedzictwa Prymasa Tysiąclecia. Mądrość jego nauki jest bowiem skarbem nie na jedno pokolenie. www.wyszynskiprymas.pl

WIĘZI ŻYCIA I MIŁOŚCI

WIĘZI ŻYCIA I MIŁOŚCI

Ewa Babuchowska

 

Kiedy najstarszy z kuzynów, dobiegający osiemdziesiątki, w dzień swoich urodzin wyraził życzenie, aby odwiedzić miasteczko, gdzie stoi jeszcze dom naszych dziadków, odpowiedzieliśmy zgodnie – „jedziemy”!

           

Spotkanie

Niewielkie galicyjskie miasto, z długim rodowodem, zachowało po części nazwy ulic związane z przeszłością: Wałowa, Kniazie Grodziszcze, Na Bronie… Nasi dziadkowie, a wcześniej pradziadkowie, mieszkali u podnóża skarpy dawnego grodu. Ulica ma nazwę Kąty, pewnie od chat rybackich  nad ogromnym stawem. Stawu dawno już nie ma, za to pozostał widok na miejskie wzgórze z dumną wieżą XV-wiecznej fary.

Przy Kątach, w domu dziadków, spotykały się nasze rodziny. Sześćdziesiąt lat ma nasze ostatnie wspólne dziecięce zdjęcie w ogródku babci Stanisławy, kiedy siedzimy objęci i roześmiani, w towarzystwie psa i kota. Dziewczynki z wielkimi kokardami we włosach i sukienkach z falbankami, chłopcy w białych koszulkach, krawatach i krótkich spodenkach.

Co nas skłoniło do tego, aby w ostatnie upalne dni sierpnia 2012 roku przybyć tu z różnych stron Polski, żeby spotkać się – niektórzy po raz pierwszy po sześćdziesięciu latach – w tym miejscu, właśnie teraz? Dlaczego odwiedzamy cmentarze, szukamy znajomych miejsc, wchodzimy do kościołów?

A rozmawiamy, opowiadamy, śmiejemy się i spieramy – jakbyśmy rozstali się dopiero wczoraj…

 

Drzewo genealogiczne

Przychodzi moment w życiu, kiedy nasze własne „teraz” przestaje nam wystarczać. Może to zdarzyć się właśnie po odwiedzinach na cmentarzu. Zaczynamy żałować, że tak mało wiemy o tych, co byli przed nami. Dlaczego nie pytaliśmy naszych rodziców, dziadków? Uświadamiamy sobie, że pewnych grobów nigdy już nie odnajdziemy, bo nie istnieją, bo były wojny, bo zlikwidowano stare cmentarze. A może nieopatrznie wyrzuciliśmy, jako śmieci, stare dokumenty?

Pozostaje szukanie w księgach parafialnych, grzebanie w archiwach oraz w Internecie.

Kilka lat temu wyruszyłam w podróż i odwiedziłam kancelarię parafialną przy tej właśnie farze, którą widać z ogródka mojej babci. Był piękny maj, przez okno, na tle nieba w kolorze niezapominajki, widziałam wielką ceglaną wieżę fary z podwójnym, patriarchalnym krzyżem na szczycie. Nigdy nie zapomnę tych chwil, kiedy sekretarz wyjmował coraz starsze parafialne księgi. Otwierały się przede mną drzwi do przeszłości, której nie miałam nadziei już poznać. Im więcej się dowiadywałam, tym więcej rodziło się pytań. Na przykład: dlaczego przy ślubie mojej babci na końcu wpisu była uwaga „ojciec pozwala”? (Bo babcia nie miała jeszcze wymaganych wtedy dwudziestu pięciu lat! – dowiedziałam się potem.) I coraz starsze księgi – wpisy po łacinie aż do lat dziewięćdziesiątych XVIII wieku. Starszych ksiąg już nie było. Rezultaty moich badań rozesłałam krewnym.

Te poszukiwania były zaczątkiem części drzewa genealogicznego, które tworzyć poczęła nasza rodzina. Trzeba było scalić inne gałęzie i… szukać dalej. Syn, który połknął bakcyla, tropiąc przodków, zawędrował aż za granicę. Włączali się coraz liczniej krewni…Poznać korzenie, korzenie człowieka i poznawać także jego pień, jego gałęzie, zrozumieć kwiaty, zrozumieć życie, to właśnie w genealogii jest piękne i wspaniałe. To, w jaki sposób przez zrozumienie własnych korzeni potrafi ona pomóc w walce z marnością i niewiarą w sens życia, z niewiarą w sens życia innych i z niewiarą w sens własnego życia…–mówi stary genealog w jednym z opowiadań czeskiego pisarza Eduarda Martina „Schody do raju”.

 

Albumy, pamiątki

Drzewa genealogiczne, a zwłaszcza wypisy z ksiąg, mimo swojej zwięzłości przekazują wiele ważnych informacji. Miejsce pochodzenia i zamieszkania, zawody, nazwiska krewnych uczestniczących w ceremoniach i inne szczegóły pomagają w rekonstrukcji historii rodzinnej. (Już zwykłe porównanie dat pozwoliło na odkrycie, że moja prababcia miała brata bliźniaka!)

Innym, niemniej ważnym tropem jest zgromadzenie, uporządkowanie i opisanie pamiątek rodzinnych, starych fotografii. Ileż one potrafią opowiedzieć o ludziach i o miejscach, jeśli przyglądniemy się im dokładnie!

Zdjęcie moich pradziadków było sczerniałe i niewyraźne. Po obróbce komputerowej u fotografa, powiększone i rozjaśnione, wyjawiło urodę stroju prababci z koronkowym żabotem i atłasową kamizelką, i wzór na krawacie pradziadka. Przede wszystkim jednak pokazało wyraźnie ich twarze. Dzięki tym technicznym możliwościom wiele zdjęć „nieczytelnych” w moim albumie wraca do życia.

Patrzą na nas zgasłe dawno oczy naszych znanych i niepoznanych bliskich, których postać i historię staramy się odtworzyć. Czasem odnajdujemy w nich własne rysy. Robimy to nie jedynie z czystej ciekawości. Jeśli jest w tym choćby szczypta miłości – to mamy chyba do czynienia z obcowaniem świętych? Mówi się bowiem o tej tajemnicy wiary: więzi komunii między ludźmi odznaczają się trwałością na całą wieczność… A w nas przecież jest tęsknota za wiecznością.

Cenną i wzruszającą pamiątką okazała się w moich zbiorach kartka pocztowa wysłana w 1917 roku pocztą wojskową. Roman, brat mojej babci, pisał do jej najmłodszej córki Broni, zapewne chrześniaczki, naśladując jej dziecięcy sposób mówienia (podaję w oryginalnej pisowni): Kochanej Bjoni zasyła wójciu fotogjafii i ciałóje w pysek. Czy już chodzisz do szkoły? Pozdjawia Cię i całuje wójciu Romek.  W 1918 roku  Roman umarł w niewoli bolszewickiej.  Dla mnie najcenniejsza w tej kartce jest czułość. Ciepło jego słów grzeje do dzisiaj. Czy nie jest to świętych obcowanie, owo chwalebne umocnienie dobra i każdej ludzkiej miłości w życiu wiecznym?

Gdyby nie zanotowana przed laty rozmowa z moim śp. wujkiem Tolkiem, bratem adresatki, nie wiedziałabym nic o nadawcy tej kartki. Jak bardzo pożyteczne bywają rodzinne spotkania, przekonałam się też kilka lat temu, odwiedzając moje, dotąd prawie nieznane, kuzynki z rodziny ojca. Uzupełniłam wtedy zbiór fotografii, usłyszałam wiele familijnych opowieści i… sekretów. Odtąd komunikacja między nami nie gaśnie.

 

Wędrówki, opowieści

W upalne sierpniowe dni tego rokuwłóczyliśmy się więc gromadnie z kuzynami starymi uliczkami miasta mojej babci, snując opowieści. Rodzinne historie są wprost bezcenne dla tych, którzy nie mieli okazji poznać swoich przodków. Najstarszy z kuzynów jako kilkuletni chłopiec w 1939 roku przyjechał tu z rodzicami na wakacje. Wybuchła wojna i nie mogli już wracać na Pomorze. Zamieszkali więc w domu babci aż do końca wojennej zawieruchy. Nie oni jedni zresztą. Kuzyn pamiętał bardzo wiele wojennych epizodów. Przytoczę bardziej zabawny.

Otóż naszej babci (wówczas już wdowie) przydzielono na kwaterę radzieckiego kapitana. Kapitan ów uznał, że babcia jest podobna do jego matki i dał się jej zupełnie zawojować. Kiedyś babcia zbeształa go, że sam zajął łóżko, a swojemu kierowcy kazał spać przy piecu na podłodze. „Taka ta wasza demokracja!” – wykrzyknęła oburzona. Kapitan zawstydził się i potulnie zrobił żołnierzowi miejsce w swoim łóżku. A kiedy wyjeżdżał z domu babci, płakał.

Chodziliśmy teraz po dawnych ścieżkach, wsiadaliśmy do samochodów, by zwiedzić inne ważne miejsca związane z rodzinną historią. Były to cmentarze, ale też kościoły, gdzie nasi rodzice brali ślub, był dom w sąsiedniej miejscowości, gdzie osiedli rodzice dwojga z nas. Przy okazji dzieliliśmy się informacjami z przeszłości tych miejsc czy budowli. Sześćdziesiąt lat wcześniej bawiliśmy się tu radośnie (i do upadłego!) i zupełnie nie przychodziło nam do głowy, by interesować się historią.

Jeden z kuzynów przygotował się do roli reportera: robił zdjęcia i filmował scenki z naszego spotkania. Po powrocie do domu zmontował film – z podkładem muzycznym nawet! W filmie są rodzinne archiwalne fotografie, są nasze portrety z dzieciństwa, zestawione zgrabnie ze współczesnymi, jest panorama miasteczka, domy rodzinne, fragmenty naszej wędrówki. Z apelem: „Nie zapominajmy o sobie!” dołączył dla kontaktów – nasze aktualne adresy i numery telefonów.

Nie zapominajmy. Tylko w głębokiej więzi życia i miłości z innymi pozostaniemy dziećmi. Dziećmi Boga, podobnymi do Niego.

Jak cenna jest to pamiątka i owocne spotkanie, przekonałam się po raz kolejny, kiedy mój trzyletni wnuk kilka razy prosił o wyświetlenie w komputerze owego filmiku. Oglądał go zawsze w milczeniu, ze skupieniem. Potem zabrał się do układania klocków. – Co budujesz, Karolku? – spytałam. Odpowiedział z powagą: – Twoje miasteczko i twój dom, babciu.

ZMYSŁ RZECZYWISTOŚCI

ZMYSŁ RZECZYWISTOŚCI

Piotr Wojciechowski

 

Jednym z moich najdziwniejszych spotkań w górach było – dobre trzydzieści lat temu – spotkanie z wycieczką niewidomych w Tatrach, na Orlej Perci. Pogoda była zmienna. Wiało chłodem, raz po raz słońce wybłyszczało wierchy, chowało się, prószyła mżawka. Młodym niewidomym towarzyszyły zakonnice w habitach i przewodnik górski – grupa poruszała się powoli i ostrożnie po mokrych skałach, wspinała po drabinkach na stromiznach. Ręce czepiały się poręczy nad przepaściami, łańcuchów, nogi szukały pewnych stopni.

Szedłem sam, więc mogłem mijać innych taterników, słuchać co mówią, jak oceniają ten niecodzienny widok. Wzdychali, że niepotrzebnie męczą tych niewidomych, narzekali, że lekkomyślne ryzyko, że oni i tak nic z tego nie korzystają. Co ja sobie sam wtedy myślałem? Nie pamiętam. Dziwiłem się, współczułem.

Niedawno, zaraz po Olimpiadzie w Londynie, na tych samych co Olimpiada stadionach zaczęły się zawody niepełnosprawnych. To był krótki czas, gdy media ich pokazywały, mówiły nie tylko o zdobytych dla Polski medalach, ale także o codziennym życiu „paraolimpijczyków”, o borykaniu się z barierami, niezrozumieniem. Wtedy właśnie odezwali się w sprawach niepełnosprawnych politycy, dziękowali zwycięzcom. Polska ratyfikowała ONZ-owską konwencję o niepełnosprawnych, Prezydent podpisał dokument. Prasa pisząc o tej konwencji podkreślała, że wprowadza ona nową definicję niepełnosprawności, definicję, która mówi nie tylko o osobach, ale także o tym, że ich ograniczenia ruchu, postrzegania, rozumienia ujawniają się w zetknięciu z barierami. Czy niepełnosprawni mogą spodziewać się przełomu po podpisaniu takiej konwencji?

  Z pewnością tak, o ile sami taki przełom wypracują. Przecież samo podpisanie konwencji sformułowanej już w 2006 roku, to skutek pracy, zabiegów, kołatania i uporu samych niepełnosprawnych i ich przyjaciół. Po prostu dalej muszą się starać, aby ich wołanie docierało do ludzkich serc, a także do instancji samorządowych, medycznych, rządowych. Mają teraz jeden argument więcej.

Chodzenie po górach, chodzenie w ciemności jaskiń, jak zresztą większość tak zwanych sportów ekstremalnych, przybliża człowieka do odczuwania, czym jest niepełnosprawność, bo zderza z barierami. Człowiek wie, co to jest być bezsilnym, pokonanym. Za stromo, za dużo śniegu, wieje za mocno, sypie bryłami lodu, idzie noc. Człowiek wie, że musi polegać na innych. Wie także, ile jest w stanie wytrzymać i pokonać, aby jednak wyjść z życiem. Wie zatem, jak się czuje w urzędzie niepełnosprawny umysłowo, jak się czuje niewidomy w nieznanej, ruchliwej dzielnicy, jak ktoś na wózku wobec stromych, śliskich schodów. Zaczyna też pojmować, że wszyscy idziemy ku takim barierom, wobec których okażemy się niepełnosprawni.

Tego rodzaju doświadczenia powinny nas uczyć, jacy mamy być dla siebie wzajem – a to „wzajem” musi obejmować i tych, których definicja „niepełnosprawności” dotyczy. Potrzebna jest solidarność w pokonywaniu barier. Tych, które dzielą człowieka od człowieka, tych, które zagradzają człowiekowi drogę do dobrodziejstw cywilizacji, tych, co nie puszczają go w przestrzeń demokratycznego uczestnictwa, także tych, które musi pokonać, aby korzystać z dóbr kultury, aby cieszyć się różnorodnością i pięknem natury. Niech się zmęczy, niech nawet ryzykuje, aby mógł poczuć na policzku zimny wiatr od Krywania, aby cieszył się, że marznie, ale wspina się po żelaznej drabince nad Kozią Dolinką. Niech potem ucieszy się, grzejąc dłonie na szklance gorącej herbaty, niech posłucha, jak przewodnik opowiada o tatrzańskich legendach, o Sabale i Chałubińskim. Szalone były te siostrzyczki wlokące niewidomych po Orlej Perci, ale mądre było ich szaleństwo.

Nasza solidarność z niepełnosprawnymi ma wielorakie źródła – prawne, duchowe, naturalne także. W naturze nie ma równości ani sprawiedliwości. Każdy listek osiki inny jest i innym rytmem wibruje w jesiennym wietrze, w stadzie wilków zimę przeżyją najsilniejsze i te, które będą miały szczęście. Rodzimy się różni, mniej lub bardziej doskonali, a potem przypadkowość życia z jednymi obchodzi się łagodnie, z innymi – okrutnie. Społeczność, aby nie być wilczą watahą, musi szukać sposobów na sumowanie ludzkich możliwości we wspólną sprawność grupy – a ta sprawność to nie tylko materialna skuteczność, ale również poczucie bezpieczeństwa, braterskie więzi, aura życzliwości. Solidarność buduje się poprzez prawo, które pilnuje, aby nikt nie był gorszy i przez miłość, dzięki której każdy może poczuć się lepszy. W społeczności, która szanuje niedosłyszących i sparaliżowanych, mogą mieć szansę również ci, co chwilowo zasłabli, zachorowali, doznali zranienia fizycznego czy psychicznego. Dlaczego? Bo w takiej społeczności między ludźmi latają anioły. Bo zawsze ktoś pomoże, zobowiązany przez prawo, albo natchniony przez miłość.

Było ich trzech, wszyscy zostali kapłanami, jeden nawet papieżem. Janusz St. Pasierb z Tczewa, Karol Wojtyła z Wadowic, Józef Tischner z Łopusznej. Czasami nazywam ich w myślach „sternikami polskich dusz”. W ich duchowej spuściźnie zawsze można znaleźć coś, co pomoże trzymać łajbę życia na kursie w dobrą stronę. Dziś piszę o tym, że trzeba być dzielnym w pomocy niepełnosprawnym, trzeba też widzieć ich dzielność w radzeniu sobie z życiem. I zaraz przypomina mi się, co pisał Tischner o dzielności. Dzielność musi być poddana „zmysłowi rzeczywistości”, który w tym przypadku informuje nas nie o tym, co jest możliwe w świecie, ale o tym, co leży w zasięgu naszych sił i naszych talentów.