Jak się nie nudzić? O Społecznej Inicjatywie Młodych z Góry Kalwarii

Jak się nie nudzić? O Społecznej Inicjatywie Młodych z Góry Kalwarii

 

Wszystko zaczęło się od wspólnoty młodzieżowej, która zgromadziła osoby o dosyć silnych indywidualnościach i różnorakich talentach. Pojawił się także młody i pełen zapału ksiądz, który  towarzystwo ogarnął i stworzył przestrzeń zarówno duchową, jak i materialną dla konkretnych działań. Pierwszymi tego owocami były przedstawienia teatralne, których inicjatorem był Łukasz Głodek, a współtworzyli je i brali w nich udział w zasadzie wszyscy członkowie wspólnoty. Łukasz, Ula, wtedy jeszcze Ołtarzewska, i ja tworzyliśmy gazetkę parafialną, organizowaliśmy wyjazdy wakacyjne, braliśmy aktywny udział w przygotowaniach na terenie Góry Kalwarii Mariańskich Spotkań Młodzieży.

Następnym etapem było stworzenie przez moją siostrę Łucję i przeze mnie świetlicy parafialnej dla dzieci potrzebujących pomocy w nauce oraz bezpłatnej poradni prawnej przez Kubę Bąka i Bartka Łuszczaka. I tu pojawiła się pierwsza myśl o założeniu stowarzyszenia, głównie ze względu na możliwość pozyskiwania funduszy na realizację naszych pomysłów. Zaraz po jego założeniu w 2006 roku pozyskaliśmy środki właśnie na poradnię prawną (zakup kodeksów), świetlicę (zakup sprzętu sportowego) i pierwsze profesjonalne warsztaty teatralne dla mieszkańców Góry Kalwarii, tzw. "Letnie spotkania teatralne". Bardzo się cieszę z tych przedsięwzięć, zwłaszcza dwóch ostatnich, które trwają do dzisiaj i coraz mocniej doświadczam, jak bardzo są potrzebne. Z roku na rok przyciągają coraz większą grupę odbiorców.

Moim oczkiem w głowie jest świetlica, którą prowadzę obecnie z dwoma wspaniałymi kobietami – Agnieszką Kozicką i Jolą Kopyrą, a także z pomocą wolontariuszy z tutejszego gimnazjum i mariańskich postulantów. Jest to dla mnie niesamowita szkoła wiary, pokory i miłości. Wielokrotnie wątpiłam w sens istnienia tej placówki, np. gdy przez pół  roku przychodziło jedno lub dwoje dzieci. W takich momentach Pan Bóg zsyłał mi znaki, że muszę się wziąć w garść i pracować dalej.

 Obecnie przychodzi około dwudziestu osób, od lat siedmiu do osiemnastu, przychodzą też całe rodziny. Wspólnie organizujemy spotkania opłatkowe, ogniska. W tym roku po raz pierwszy braliśmy udział w przygotowaniach do balu karnawałowego dla wszystkich wspólnot z parafii. Cudownie było patrzeć, jak nasze dzieci i młodzież emocjonalnie angażują się i chcą pomagać, jak  przełamują swoją rezerwę i bawią się z innymi młodymi ludźmi czy osobami niepełnosprawnymi. Praca w szkole i w świetlicy pozwala mi obserwować i jednocześnie uczestniczyć w procesie dojrzewania tych młodych ludzi. Tu uczą się przestrzegania pewnych zasad, rozmawiania ze sobą, wspólnej zabawy – to cieszy i pozwala nam jako opiekunom przetrwać kryzysy.

Także warsztaty teatralne stały się miejscem rozwijającym młodych ludzi, nie tylko pod względem artystycznym, ale przede wszystkim społecznym – tu zawiązały się przyjaźnie, a nawet miłości, stąd wiele osób trafiło do wspólnoty młodzieżowej i obecnie bardzo aktywnie w niej działa. Osoby należące do stowarzyszenia brały udział w organizacji ulicznego Misterium Męki Pańskiej, które odbyło się w Górze Kalwarii po raz pierwszy po długiej przerwie w zeszłym roku, a także w różnorakich przedsięwzięciach parafialnych podejmowanych, m.in. przez księdza Tomasza Sadłowskiego. Dojrzewamy także do myśli, by nasze doświadczenie wykorzystać w samorządzie lokalnym, i także w ten sposób wpływać na zmianę wizerunku naszego miasta oraz na poprawę relacji społecznych. Wszystkie te plany nie pojawiłyby się i nie zrealizowały, gdyby nie pomoc życzliwych ludzi – znanych i anonimowych: urzędników, księży, instytucji i osób prywatnych – takie wsparcie nie pozwala się wypalić i pokazuje miłosierne oblicze Boga, który przychodzi do nas właśnie przez drugiego człowieka. I ufam, że dalej tak będzie.

Joanna Rącz

 prezes Stowarzyszenia "Społeczna Inicjatywa Młodych"

Mistrzyni i "Gaździna z Miętusiej" – Bronisława Staszel-Polankowa

Mistrzyni i "Gaździna z Miętusiej" – Bronisława Staszel-Polankowa

Aleksandra Talowska

 

            Zachęcona "Wspomnieniem o Helenie Maruszarzównie", zamieszczonym w numerze 12/1 2010 "Listu do Pani", a także sportowymi zmaganiami i sukcesami Justyny Kowalczyk, postanowiłam przybliżyć czytelnikom “Listu do Pani” postać poprzedniczki, a potem rywalki  Heleny Marusarzówny: Bronisławy Staszel-Polankowej (Polankówny).

            Niestety, nie miałam okazji poznać pani Bronisławy osobiście. Gdy w czerwcu 1988 roku po raz pierwszy przybyłam do jej domu na Krzeptówkach, od czterech miesięcy już nie żyła (zmarła 1 lutego w zakopiańskim szpitalu, po trzecim zawale serca). Spotkałam tam jednak ludzi, którzy o niej opowiadali, dla których była kimś bliskim lub ważnym. Gdy w jadalni zasiadaliśmy wokół dużego stołu, wspominano jak to pani Bronia nalewała wszystkim domownikom zupę z dużego garnka, a wszystko co podano na stół należało zjadać, bo "co na stole, to odżałowane". Cieszyło ją zainteresowanie Tatrami, tym którzy tu przybywali doradzała trasy wycieczek, ale można też było rozmawiać z nią i na inne tematy, np. chętnie udzielała porad kulinarnych. Ale o tym w czyim domu przebywałam i z czyimi gośćmi się spotkałam dowiedziałam się dopiero z rozmowy z siostrą Bronisławą, opiekującą się panią Bronią w ostatnich latach jej życia. Udostępnione pamiątki: albumy fotograficzne, pamiętnik, czasopisma, książki sprawiły, że i dla mnie stała się ona osobą realną, pełną pasji sportsmenką, "Gaździną z Miętusiej", patriotką i wychowawczynią.

            Znana powszechnie jako Bronka lub Broncia z Miętusiej (pseud. i krypt.), urodziła się 23.01 1912 roku w Kościelisku k. Zakopanego, jako dziewiąte z dwunastu dzieci Andrzeja Staszel-Polankowego oraz Marii z Gąsieniców Brzega. Od dziecka chodziła po górach i jeździła na nartach.

Pierwszą wycieczkę na Giewont zaliczyła bodaj w wieku 5 lat, w towarzystwie kilkorga dzieci, zbierając jagody i wchodząc ścieżką z Doliny Małej Łąki coraz wyżej. Pierwsze narty sporządziła sobie sama, wykorzystując klepki z beczki. Talent sportowy małej Broni zauważył narciarz Andrzej Krzeptowski, który wprowadził Ją do Oddziału Narciarskiego zakopiańskiego "Sokoła". Mając niespełna 14 lat wzięła udział w swych pierwszych zawodach narciarskich, zorganizowanych w Zakopanem, na otwarcie sezonu, przez sekcję narciarską Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego. Zwyciężyła w biegu na 6 km. Początkowo startowała w spódnicy, dopiero odnoszone  zwycięstwa wpłynęły na zgodę ojca na zakup "portek". W sezonie 1927/28 zajęła I miejsce w biegu kobiet w kategorii juniorów w III Zawodach o Mistrzostwo Zakopanego, a w II Międzynarodowych Zawodach o Mistrzostwo Polski, w biegu juniorów, uzyskała lepszy czas od ówczesnej mistrzyni Polski Janiny Loteczkowej. W biegu mieszanym (razem z mężczyznami) na 15 km na metę przybiegła jako druga. Największy jednak sukces sportowy odniosła w zawodach, mających rangę mistrzostw świata, które odbyły się w 1929 r. w Zakopanem, zwyciężyła wówczas w nieoficjalnym biegu płaskim kobiet na 6 km (konkurencje kobiece nie figurowały jeszcze w programie zawodów FIS) . "Życzliwa ręka" konkurencji podcięła przed startem do tego biegu skórzany pasek od wiązań jej nart. Dopiero na mecie Bronka zauważyła ten fakt, pasek trzymał się dosłownie "na włosku". Swojej mistrzowskiej technice i płynności biegu zawdzięczała ukończenie konkurencji, szarpnięcie nogą mogło wywołać poważne skutki, łącznie z kalectwem. Zwycięstwo Bronki nazwane zostało "zwycięstwem nad ludzką złością". Warszawski jubiler Jan Kuszczyński oprawił ten pasek w złoto i wykonał złotą miniaturkę nart. Swoją cenną pamiątkę pani Bronisława ofiarowała Ojcu Świętemu Janowi Pawłowi II w 1978 r. (rok wcześniej jako kard. Karol Wojtyła odwiedził ją przy okazji wizytacji duszpasterskiej parafii w Kościelisku).

            W latach 1929-1937 ośmiokrotnie zdobywała mistrzostwo Polski w biegach, zjeździe i slalomie, trzykrotnie była wicemistrzynią (w roku 1936 w zjeździe i kombinacji alpejskiej wyprzedziła ją Helena Marusarzówna). Wielokrotnie wygrywała konkurencje biegowe w Sokolich Narciarskich Mistrzostwach Polski, była pięciokrotną mistrzynią Sokolstwa Słowiańskiego w konkurencjach klasycznych i alpejskich. Odebraną od niej lekcję pokory na Międzynarodowych Mistrzostwach Czechosłowacji w 1929 r. wspomina, w swej autobiograficznej książce “Skispor krysser verden”, wybitny norweski narciarz Sigmund Ruud: było to w Czechosłowacji w Wysokich Tatrach, w Szczyrbskim Jeziorze. W program mistrzostw wchodził także bieg na dystansie 8 km dla kobiet. Wygrała go młoda polska dziewczyna nazwiskiem Polankowa. Miała ona bajeczną technikę i imponującą siłę. Chroń mnie Boże przed tym, do czego była zdolna w sporcie, skosztowałem tego zresztą na własnej skórze podczas udziału w biegu złożonym. Końcowy odcinek osiemnastki łączył się we wspólną trasę biegu kobiet. Najpierw startowali mężczyźni, mając w perspektywie 18 km trudnej drogi. Warunki były ciężkie. Zwycięzca uzyskał czas powyżej 2 godz. Końcowa część trasy prowadziła płasko do mety po zasypanej śniegiem tafli jeziora. Kiedy wbiegłem na jezioro daleko przede mną majaczyła meta. To mnie poderwało. I wtedy usłyszałem za sobą silny, głęboki głos :

"Tor wolny!" Była to Polankowa, sunąca olbrzymimi krokami przy silnych odepchnięciach kijkami! Nigdy nie byłem specjalistą od długich tras, otwarcie się do tego przyznaję, ale w owym momencie w ogóle wolałbym nie brać udziału w zawodach. Jak wiele dałbym wtedy za porcję świeżych sił. Ścisnąłem zęby i usiłowałem Polkę przegonić, ale ta jeszcze bardziej przyśpieszyła tempo. Moje chęci i prośba o końskie siły nie pomogły. Moje myśli owładnęło przygnębienie, "przegrałem" z dziewczyną. Nie mogąc nic więcej zrobić, zdałem się na wielkie okrzyki widzów. Przybyła do mety 40 m przede mną. Tak pokonany jak wówczas, nie zostałem nigdy w żadnym biegu, ani przed tym, ani też w tych, w których później uczestniczyłem.

Jej wszechstronna narciarska pasja nie była jedyną, jakiej się oddała. W 1929 roku w publicznych pokazach na warszawskiej "Agrykoli" występowała, obok Bronisława Czecha, jako pionierka kobiecych skoków, często zwyciężała w zakopiańskich zawodach skikjoringowych – narciarza ciągnie koń z jeźdźcem. Posiadała uprawnienia instruktora wychowania fizycznego młodzieży żeńskiej, pływała na kajaku, jeździła na rowerze. O tym, że jej sportowe sukcesy znane były w całej Polsce mogła się przekonać, gdy w końcu kwietnia 1934 r. wybrała się na samotną wycieczkę rowerową dookoła Polski (zgodnie z obietnicą daną rodzinie wróciła na początku lipca na sianokosy). Przebytą trasę dokumentują wpisy i pieczęcie w "czarnym zeszycie", swoistej kronice i pamiętniku pani Broni. Znajduje się w nim m.in. wpis Prezydenta Ignacego Mościckiego, który przyjął ją na Zamku Warszawskim oraz Adama Zamoyskiego, Prezesa Związku Towarzystwa Gimnastycznego "Sokół". Są w tym zeszycie słowa uznania, ale także radości i wielkiej życzliwości, np. Cukier krzepi, Brońcia też! Większość noclegów zapewniali jej znajomi, tylko kilka razy nie została rozpoznana lub wręcz uznano ją za chłopaka, notując: "stawił się", "przybył". Wszak trudno było sobie wyobrazić by na taki wyczyn zdobyła się dziewczyna.

            Zauroczona tatrzańską przyrodą, ale także zatroskana o byt rodziny, w 1934 roku, przerobiła pani Bronia pasterski szałas pod Przysłopem Miętusim w Tatrach Zachodnich – na schronisko turystyczne. Gazdowała w nim do 1939 roku. Okupację niemiecką przeżyła w Zakopanem, ale w 1944 roku przeniosła się do Warszawy, gdzie wstąpiła do AK. W czasie Powstania Warszawskiego była sanitariuszką w 9 kompanii baonu "Kiliński". Po kapitulacji, jako jeniec wojenny, została osadzona w Lamsdorf (Łambinowice), a następnie w Mühlberg k. Drezna, w końcu w obozie w Darmstadt, gdzie doczekała uwolnienia przez wojska amerykańskie. Za działalność konspiracyjną i powstańczą emigracyjny rząd w Londynie przyznał jej w roku 1949 Krzyż Walecznych, ale ze względów politycznych nie mogła odebrać odznaczenia.

W październiku 1945 r. powróciła do Zakopanego i zamieszkała na Krzeptówkach. W sezonach zimowych pracowała w Kościelisku jako instruktorka narciarska młodzieży szkolnej. W 1947 roku powróciła na Miętusią.  W prowadzeniu schroniska pomagała jej Stanisława Woźniak z Lublina, były żołnierz AK, ukrywająca się przed UB. Znana z czasów przedwojennych miła, "prawdziwie turystyczna" atmosfera przyciągała stałych gości, zwłaszcza z warszawskich środowisk litereackich, artystycznych i naukowych. Bywała tam Maria Kann, która uwieczniła Bronię  jako Staszkę z Wantul w swej powieści dla młodzieży Wantule, (w wydaniu szóstym występuje już jako Brońcia Staszel-Polankowa). Praca w szałasie-schronisku, które pełniło równiez funkcję placówki GOPR, (jej "gospodyni" była też ratownikiem) zajęła pani Broni ponad 20 lat życia.

            W 1972 roku przeszła pierwszy zawał serca. W chorobie opiekowała się nią sąsiadka, Jadwiga Gross. Za jej radą pani Bronia przekazała swój dom na Krzeptówkach siostrom z Szensztackiego Instytutu Sióstr Maryi. To z ich pomocą (głównie S. Bronisławy), po śmierci Staszki, gościła dawnych i nowych turystów w krzeptowiańskich progach.

Schronisko pod Przysłopem spłonęło jeszcze przed jej śmiercią, po kilku latach uprzątnięto całkowicie jego ślady. Udało mi się jeszcze utrwalić jego resztki na kilku fotografiach. Odwiedzam Miętusią podczas każdego pobytu w Tatrach, chłonę jej urok i podobnie jak Wojciech Szatkowski z Muzeum Tatrzańskiego, myśląc o Bronci, o "Drabie", ulubionym owczarku P. Broni, i starym szałasie, patrzę na to czego już nie ma i myślę, że bez niej w Miętusiej jest tak dziwnie pusto.

            Od 22 stycznia 2000 roku informacje o karierze i działalności Gaździny z Miętusiej dostępne są w poświęconej jej Izbie Pamięci, otwartej z inicjatywy sióstr w jej dawnym domu na Krzeptówkach, ul. Przewodnika J. Krzeptowskiego 38 (skorzystałam z nich pisząc ten tekst). Wśród pamiątek nie ma zdobytych medali i pucharów, przekazała je księżom pallotynom, na dzwon kościelny.

            W pamięci jednego z tych, którzy cenią sobie jej przyjaźń pozostajewulkanem energii, cierpliwości, dobroci, gościnności, ale też potrafiąca "po góralsku" patrzeć twardo na świat i ludzi. Wnosiła w życie ludzi to, co najprostsze, a tak trudne – zasady Dekalogu. Potwierdzają to wiersze pani Broni, odnalezione przed kilku laty.

Samotność w małżeństwie

Samotność w małżeństwie

Katarzyna Kaczmarek

 

Jestem mężatką od dwóch lat. W lipcu zeszłego roku urodził nam się syn. Od dawna już czuję się bardzo samotna. Mimo że mam syna, którego kocham z całego serca. Mąż non stop pracuje, studiuje i ciągle nie ma go w domu. A gdy już jest, to ja i tak nie czuję, jakby tu był. Stale ma coś do zrobienia, ciągle tkwi w Internecie i non stop korzysta z telefonu. (...) Jest mi bardzo ciężko. Myślałam nawet, żeby się rozwieść, bo przecież całkiem inaczej wyobrażałam sobie małżeństwo. Zawsze mi się wydawało, że gdy się już weźmie ślub, to wszystko jest prostsze i łatwiejsze. A tu, niestety, odkąd wyszłam za mąż, wszystko zaczęło się komplikować.Jest o wiele więcej sytuacji, które bardzo mnie zabolały. Chwile, kiedy mąż stawał po stronie przyjaciół zamiast po mojej, kiedy był zbyt zajęty, żeby mi pomóc, brak zainteresowania obowiązkami domowymi z jego strony itd. Czy mogłam to przewidzieć? Czy mogłam się tego spodziewać? Czy jestem szczęśliwa? Hmm... na pewno jestem strasznie samotna, a to raczej nie jest objaw szczęścia.

 

Samotność dotyka wszystkich ludzi. Pojawia się zwykle w kontekście napięcia między dążeniem do niezależności i autonomii, a pragnieniem nawiązania trwałych i głębokich relacji z innymi. Nawet małżeństwo nie chroni przed samotnością. Paradoksalnie, niekiedy może ją pogłębiać. Przekonuje o tym, choćby przytoczona powyżej wypowiedź zaczerpnięta z Internetu.

Samotność, osamotnienie czy izolacja w potocznym rozumieniu oznaczają zerwanie więzi czy relacji z innymi, doświadczenie opuszczenia. Ale jest też samotność wynikająca z samego faktu istnienia. Jej doświadczenie wydaje się drogą do osiągnięcia stanu dojrzałej i pełnej tożsamości, a co za tym idzie, dojrzałych i trwałych związków z innymi.

 Sam rdzeń słów: sam-otność i toż-samość zdaje się o tym przekonywać, że trzeba być sam-ym sobą. Być sobą samym znaczy oddzielać się od innych, być sam-otnym.

 

Spotkanie dwóch samotności

O sposobie rozumienia drogi życia małżeńskiego decyduje świadomość i stosunek do własnej samotności. Małżeństwo traktowane jest często jak lekarstwo na głód miłości i ucieczka od wielu problemów, w tym także od problemu samotności. Małżeństwo nie ma służyć rozwiązywaniu problemów. To spotkanie dwóch „kultur”, historii życia, doświadczeń i uwarunkowań rodzinnych, w tym także zranień. Spotkanie dwóch płci, języków miłości, stylów komunikacji i sposobów rozwiązywania problemów, dwóch wrażliwości, wolności, dwóch sam-otności.

Są w spotkaniu kobiety i mężczyzny chwile uszczęśliwiającej intymności, możliwe dzięki, a zarazem mimo odrębności ich światów. Natomiast w życiu codziennym, zetknięcie się i ścieranie tych różnych „kultur”, może powodować i powoduje konflikty. Są one wpisane w naturę małżeństwa. Przeżywają je zarówno małżeństwa szczęśliwe, jak i te, które walczą o przetrwanie związku. Uczciwy spór jest drogą przezwyciężenia konfliktów. Warunkiem jego rozwiązania jest pewna równoważność, gdy chodzi o poczucie własnej wartości każdego z małżonków.

W przypadku nierównowagi któryś z małżonków może ulec pokusie, aby sporu unikać albo rozgrywać go nieuczciwe; głównie słabszy w poczuciu bezsilności wprost unika otwartego konfliktu. Nierównowaga, tj. władza jednego nad drugim, uniemożliwia wszelką zmianę i rozwiązanie problemu (Fritz Fischaleck). Tę asymetrię wpływów da się rozwiązać tylko jako wspólny problem i razem. Aby stworzyć udany związek, potrzebny jest odpowiedni dystans w stosunku do ukochanej osoby. Wiodą do tego z jednej strony – kontakt z innymi ludźmi, z drugiej zaś – umiejętność pozytywnego przeżywania samotności”. W poczuciu własnej wartości, mogą mnie zatem utwierdzać kontakty z innymi ludźmi, którzy akceptują mój sposób bycia i wyrażania się oraz moje poczucie humoru. Pomocny może być także krąg przyjaciół i praca zawodowa, dzięki której mam poczucie pewnej dozy niezależności od małżonka.

Pozytywne przeżywanie samotności oznacza natomiast zgodę na to, że z niejednym smutkiem, niepokojem, rozczarowaniem czy tęsknotą, pozostanę sama/sam. Na jednej ze stron internetowych przeczytać można pełne wyzwalającej prawdy i radości wyznanie „Kochać drugiego, to również uwolnić go od siebie. Jeśli kochasz, pozwolisz mu na samotność. Są pasje, których nie podzielę z moim mężem. I tak ma być. Jest smutek, którego mój mąż nie zrozumie, bo nie umiem o nim opowiedzieć. I tak ma być. Są rzeczy, których nikomu nie wytłumaczę, bo nawet przede mną są zakryte. I tak jest dobrze. To tajemnica, którą zapisał nam Pan Bóg w naszych sercach, którą musimy odkrywać oddzielnie, chociaż przecież stoimy tak blisko siebie jak gęsto rosnące topole, chociaż płyniemy w tę samą stronę jak dwie obok siebie niespokojne rzeki. Uszanować tę samotność w drugim i nie bać się jej – czy istnieje większa Miłość?”.

Autentyczne spotkanie dwóch samotności w małżeństwie nie szuka więc symbiotycznego zlania, lecz harmonijnego współbrzmienia jakby dwóch różnych linii melodycznych. Ja i Ty jesteśmy inni i mamy być różni. Kochać to zgodzić się na inność drugiego. To troszczyć się o to, co inne w człowieku. „Miłość to czuwanie nad samotnością drugiego” ­ powiedział R. M. Rilke. Taka miłość będzie się przejawiać w pewnego rodzaju empatii, we wczuciu się w jego perspektywę spojrzenia.

Samotność, której jednym z praktycznych przejawów jest samo-dzielność, czyli dzielność bycia samemu z sobą, uniezależnia w pewnym stopniu od małżonka. Nie wyklucza to jednak dojrzałej zależności, wyrażającej się w umiejętności przyznawania się do słabości i upadków, werbalizowania prośby o przebaczenie.

 

Różnić się pięknie    

Kiedy się rodzi dziecko i nie płacze, rodzice zamierają ze strachu. Niepokoją się o to, czy ich dziecko jest żywe. Krzyk i płacz noworodka powoduje radość. Podobnie jest z miłością. Kiedy rodzeniu się miłości nie towarzyszy ból, kiedy między ukochanymi panuje głucha cisza, to jest to powód do zmartwienia, do postawienia pytania: czy ta miłość będzie żyć?

Unikanie przez małżonków różnic i sporów, może oznaczać powolne uśmiercanie miłości. Taka postawa nie sprzyja rozwojowi osób ani nie otwiera na niepowtarzalny dar drugiego, zawsze innego niż ja sam. Dlaczego tak się dzieje? Czy dlatego, że nauczono nas, że źle jest się różnić, spierać i kłócić? Czy dlatego, że ciekawość innego zostaje pokonana przez lęk przed samotnością, zranieniem, brakiem akceptacji? A może po prostu chodzi o egoizm, obawę przed zmianą, niechęć do pracy nad sobą, niechęć wypracowania jakiegoś nowego sposobu czy stylu bycia, i zwyczajny strach przed niedającym się przewidzieć bólem rodzenia?

„Całkiem inaczej wyobrażałam sobie małżeństwo” pisze jedna z osób doświadczających samotności psychicznej – i zadaje pytanie: „czy mogłam to przewidzieć?”. Wydaje się, że przynajmniej niektóre rzeczy da się przewidzieć. Na przykład to, że trzeba się nauczyć żyć razem. I to jest zwykle moment pierwszego kryzysu. Kto go nie zauważy, zignoruje i nie wykorzysta dla rozwoju oraz pogłębienia małżeńskiej relacji, ten jest najbardziej narażony na powolne oddalanie się współmałżonka, na poczucie samotności.

Co można zrobić, aby wykorzystać pojawiający się kryzys do rozwoju? Psychoterapeuci są zgodni co do tego, że potrzeba „dialogować”, to znaczy uczyć się słuchać i rozmawiać z sobą. Nie zakładać, że się wie, co ten drugi myśli, zanim on sam nie powie, co  czuje. Mieć kontakt ze swoimi uczuciami i mówić o nich z pozycji „ja”, nie „ty” („ja odczułam to jako..”, a nie „bo ty zawsze...”). Konfrontować wzajemne oczekiwania. Rezygnować z własnych wyobrażeń o tym, jak ma być, na rzecz wspólnego, realnego dobra. Pierwsza faza małżeńskiego bycia razem to ciężka praca. To okres pierwszych rozczarowań, zawodów. Miłość jest przebaczeniem, znosi wszystko i wszystko przetrzyma, o ile zrozumie. Bez zrozumienia motywów postępowania, sposobu myślenia drugiego, trudno o wybaczenie.

Gdy między małżonkami zapada głucha cisza, wśród niejasności, podejrzeń, zawodów i rozczarowań, jest to bardzo ważny komunikat. Taka cisza może wiele mówić. Milczenie może być formą agresji, która niszczy oboje małżonków, ucina kontakt z drugim i nie daje szans na rozwiązanie konfliktu. Uniemożliwia uświadomienie sobie i nazwanie problemu, a „to czego sobie nie uświadamiamy rządzi nami w bardzo poważny sposób” (B. Smolińska). Żalenie się na współmałżonka osobom trzecim, nie neutralnym dla związku (np. rodzicom, rodzeństwu, dawnym sympatiom), a nie rozwiązywanie problemów małżeńskich w cztery oczy, dodatkowo pogłębia jeszcze proces psychicznego oddalania się od siebie małżonków.

Czasem trudno własnymi siłami pomóc sobie poprzez dialog i przebaczenie. Dzieje się tak, zwłaszcza wtedy, gdy nie umiemy ze sobą rozmawiać, bo zranienia sięgają głębiej, w historię życia rodzin, z których małżonkowie się wywodzą. Wtedy z pomocą może przyjść terapia „lecząca więzi”, która paradoksalnie zwróci nas pierwszej samotności, ponieważ nie ucieknie się od samego siebie i swoich zranień.