Nasz Ojciec

b_240_0_16777215_00_images_numery_5_(194)_2011_okl.jpgNasz Ojciec

 

Joanna Bątkiewicz-Brożek

 

"Wojtyła, to Wojtyła!" – krzyczała Elunia biegając do wszystkich domowników i wskazując paluszkiem na zdjęcie papieża spoglądającego z kolorowej okładki „Gościa Niedzielnego”. Czteroletnie dziecko sprawiało wrażenie jakby właśnie odkryło Amerykę: iskry w oczach, entuzjazm i radość w głosie. Przez poprzednie lata „pan w bieli” na zdjęciach, które wiszą w naszym pokoju w pełnym wdzięku języku dziecka był nazywany „papu”. Od 2 kwietnia tego roku, wie, mam wrażenie, znacznie więcej od nas o Janie Pawle II. Wszystko po tym, jak rodzinnie obejrzeliśmy film pt. „Karol, człowiek, który pozostał człowiekiem”. Ciekawe, że z filmu – jest tam jednak kilka kadrów drastycznych: zamach, leprozoria, wojna w Afryce – nie uroniła ani sekwencji. Najbardziej fascynowała ją zmieniająca się twarz, odtwarzającego główną rolę papieża, Piotra Adamczyka. I sceny, kiedy biskup w bieli jest operowany w klinice Gemelli (Ela chce być lekarzem). Na jej twarzy malował się uśmiech, kiedy papież przytulał dzieci. Kadry z ostatnich chwil życia Jana Pawła II oglądała zaciskając swoje paluszki wokół mojej dłoni.

Następnego dnia razem odbierałyśmy ze szkoły starszą córę. W holu budynku wisi duże zdjęcie młodego papieża Polaka, obok Benedykta XVI. Ela, filutek, zadarła głowę do góry i zbliżyła się do ściany, jakby chciała być sam na sam z Janem Pawłem II. Uśmiechnęła się do papieża i tak jak on na tym zdjęciu, wzięła się pod pachy. Po czym zrobiła taki swój charakterystyczny gest głową, kiedy zawiera z kimś umowę... Nie śmiałam przerywać tej sceny. Pod wieczór doszło do spięcia między siostrami. Ela wykopała dużą Baśkę z kanapy. Małżonek zareagował z dezaprobatą w głosie: Wojtyle to by się chyba nie podobało. A Ela na to z miną bliską płaczu wtuliła się z całej siły w Basię. Trzymała ją tak dobrych kilka minut. A potem pobiegła do taty: „ale przecież można przeplosić. Wojtyle się podoba”.
Niby nic, historyjka. Ale wiem, że Jan Paweł II jest już częścią jej życia, głęboko wpisany w serduszko i świadomość. „Ojciec Święty, Karol Wojtyła, Jan Paweł II” – tyle już określeń na swoje niemowlęce „papu” zna i z dumą wymienia je wszystkie jednym ciągiem. Najbardziej ucieszyła się, że „Ojciec Święty jest w niebie razem z babcią”, która niedawno odeszła na drugą stronę życia.

Uśmiecham się przez łzy, kiedy o tym piszę, bo mogę bez patosu powiedzieć, że teraz już Jan Paweł II jest częścią życia nas wszystkich. Przewodnik, opiekun, niczym Ojciec. Gdyby nie jego pomoc być może nie bylibyśmy dzisiaj małżeństwem, a już z pewnością szczęśliwym. Więcej, on, już z perspektywy Nieba ocalił życie Eluni, ale o tym opowiem jej kiedy dorośnie. Wszystko zaczęło się 11 lat temu...

 

***

 

3 maja 2000 roku, Watykan. Jan Paweł II po raz ostatni ma przyjąć w czasie środowej audiencji nowożeńców. Na placu św. Piotra powiewają białe welony, długie treny przeplatają się z elegancko skrojonymi garniturami. Siedzimy z kilkunastoma parami z całego świata, tuż za plecami papieża. Stamtąd roztacza się imponujący widok na wzgórze Gianicolo, gdzie męczeńską śmiercią – ukrzyżowany do góry nogami – zginął św. Piotr, pierwszy papież. Wrażenie robi też z tej perspektywy wypełniony po brzegi plac przed watykańską bazyliką: ściśnięty tłum wydaje się rozciągać jak utkany z różnokolorowych flag i czapek dywan. A majestatyczna Kolumnada Berniniego naśladuje wyciągnięte dłonie Chrystusa.

Papież przewraca kartki z tekstem katechezy. Chłoniemy jego słowa, gesty. Kiedy klękamy u stóp Jana Pawła II, trudno opanować emocje. W głębokim i uważnym spojrzeniu papieża odbija się niebo, blask spojrzenia Chrystusa. Krótka wymiana zdań, potem czuły dotyk papieskiej dłoni, przyjazny gest poklepania po ramieniu –tego nie da się zatrzeć w pamięci.

Odeszliśmy niezwykle spokojni. Jan Paweł II złożył nam poniekąd obietnicę: schronienia pod płaszczem modlitwy.

Wszystko od rzymskich wydarzeń układa się tak, jakby niewidzialna ręka prowadziła nas w jednym kierunku. Nie są to jedynie iluzoryczne wrażenia, ale fakty.

I tak po dziewięciu miesiącach rodzi się Basia. Córka przystępuje do wczesnej Pierwszej Komunii Świętej dokładnie 18 maja, w dniu urodzin Papieża, a Mszę koncelebruje między innymi abp Stanisław Mokrzycki, drugi sekretarz Jana Pawła II. O jego przyjeździe dowiadujemy się niemal w ostatniej chwili. Dla jednych to zbieg okoliczności, dla nas subtelny znak.

Kiedy poczuliśmy, że nie stoimy na stabilnym gruncie, trafiłyśmy na Rekolekcje Małżeńskie. Okazuje się, że program tych rekolekcji trafił do Polski dzięki ks. Karolowi Wojtyle... To odczytujemy jednoznacznie.

 

Patron życia

Na kilka dni przed urodzeniem się naszej drugiej córki Eluni stwierdzono ostry stan zapalny i zagrożenie życia dziecka. Na zawsze zapamiętam twarz lekarza, który w zaciszu szpitalnego gabinetu przecedził:

– Jeszcze niedawno wykonywaliśmy w takim przypadku aborcję.

Jedyne, co miałam ochotę wówczas zrobić, to spoliczkować go. Do dziś żałuję, że tego nie zrobiłam. Wyszłam z impetem i czekającemu na korytarzu mężowi rzuciłam: „Wychodzimy stąd!”. Był piątek. Zadzwoniliśmy do przyjaciół – akurat trwały kolejne weekendowe Rekolekcje Małżeńskie. Uczestnicy modlili się za nas przez trzy dni, za wstawiennictwem Jana Pawła II. W poniedziałek rano kolejne badanie, już u „mojego” ginekologa:

– Wszystko jest dobrze. Do domu wracaj i czekamy.

A stojącego obok, badającego mnie wcześniej podwładnego „od aborcji” obrzucił surowym spojrzeniem. Do nieba wysłałam zaraz ciepły uśmiech.

Ale to nie koniec. Wody odeszły tego samego dnia wieczorem. Noc spędziłam przypięta do aparatury na sali porodowej. Zadzwonił telefon – przyjaciele chcieli przypomnieć, że się modlą.

O świcie zaczęły się komplikacje. Dziecko wychodziło z rękami przytulonymi do głowy – sytuacja nie do przewidzenia. Było już za późno na cesarskie cięcie. Na twarzach personelu malowało się przerażenie. Na bloku porodowym zapanowało ogólne poruszenie. Wszyscy wiedzieli, że staliśmy na krawędzi życia i śmierci, także mojej. Panujące napięcie rozładowywała determinacja położnej. Pani Beata wyrzuciła z siebie jednym tchem: „Teraz, bo się udusi!”. Mąż zacisnął mi dłoń. Powoli dopadała mnie świadomość, że może się to skończyć źle. Ale nie poddałam się... Zamknęłam oczy i zaczęłam się modlić. Przez łzy, pod powiekami zobaczyłam... sylwetkę papieża. To był ułamek sekundy, jakby ktoś doładował mi energii. Krzyk personelu przerwał pierwszy płacz Eli, a z położnej jakby ktoś powietrze spuścił. Opadła na krzesło i szeptem wykrzesała z siebie: o Boże! Lekarze cieszyli się chyba bardziej niż ja.

 

Telefon z Nieba

Dotknął nas trudny czas w małżeństwie i to w chwili, kiedy wydawało się że wszystko się układa, tym bardziej, że jako małżeństwo zaczęliśmy się angażować w Kościele. To była lekcja pokory: zobaczyliśmy, że w takich sytuacjach łatwo zabłądzić. Wydaje się, że duchowy porządek, jaki zapanował w życiu, jest rzeczą nabytą i nienaruszalną. Nic bardziej zwodniczego, gdyż wtedy właśnie osiada się na laurach, zuchwale przestaje czuwać.

Wiedzieliśmy doskonale, że małżeństwo jest jak ogród, który trzeba pielęgnować. Szkopuł w tym, że nie wystarczy od czasu do czasu skosić trawę i podlać kwiaty. Dziś doskonale wiemy, że najprostsza droga do rozłamu to zatopienie się w wirze pracy, brak dialogu (ale nie tego o pietruszce, rachunkach i co kupić dzieciom, a tego o uczuciach) i brak rodzinnej modlitwy. Ten ostatni element, jakże często jest niedoceniany, lekceważony i sprowadzony do sfery prywatnej; otóż nie. Wierzę, że jego brak jest uchyleniem drzwi do tak zwanego „dania sobie luzu” wobec Boga, a potem sypie się wszystko.

Opowieść o szczegółach jest tu mniej istotna, niż sam finał i fakt, że kiedy oboje zorientowaliśmy się, że stoimy na krawędzi, skrycie każde z nas zaczęło wołać o pomoc do Jana Pawła II, o wskazanie drogi wyjścia z zagmatwanej sytuacji. I w odpowiedzi Pan Bóg najpierw nas pouczył, a potem do nas zadzwonił…..

            Pewnej jesieni, w uroczystość Chrystusa Króla, ks. prof. Jerzy Szymik, głosił przenikliwe słowo: o grze z Bogiem, którą w życiu prowadzimy na modłę Piłata. „Grę – mówił ksiądz profesor – której nie waham się nazwać, jednoznacznie i brutalnie, grą w kulki (przed oczami stanęły mi kadry z placu św. Piotra, ze szpitala). Dalej mówił o pozorach i „pseudointelektualnym blichtrze”, bełkocie, gdy jak Piłat stawiamy „pytania – płaskie, które udają głębokie: «Cóż to jest prawda? (...)». Oto łajdak udający myśliciela”. Zrobi wszystko by „nie wypaść z życiowego mainstreamu”.

Śląski teolog przywoływał dalej rozmowę, jaką w latach 60. prowadził Czesław Miłosz z francuskim teologiem o. Marie-Dominique Chenu: „(...) «Cywilizacja pędzi jak pociąg, a człowiek nie może do niego wskoczyć! Czuje, że pociąg mu ucieka, że nie może zdążyć». A Miłosz na to: «Ale po co? Po co pędzić? Po co wskakiwać? W imię czego?». «Cóż bowiem za korzyść stanowi dla człowieka zyskać świat cały, a swoją duszę utracić?» (Mk 8,36)”.

Pozwalam sobie na obszerne cytaty, bo były dla mnie głosem prosto z Nieba.

Siedząc w ławce, czułam, jak drętwieją mi nogi. Jak dzwon zabrzmiały słowa: „Są ceny, których nie warto płacić – ryzyka rozpadu małżeństwa, (...) utraty godności; (...) są miejsca, w których nie trzeba być, pociągi, do których nie powinniśmy wskakiwać. Żeby ocalić nie własną pozycję i karierę, nie swój udział w mainstreamie, dostęp do konfitur i związane z tym rozkosze i żądze, ale Chrystusa. I w ten sposób siebie”.

Zabrzmi to być może infantylnie, ale wskazówka była jednoznaczna: „Wysiadaj z pociągu, do którego wsiadłaś!”.

Trzy dni później „przypadkiem” służbowo pojawiłam się na Jasnej Górze. Nie przeczuwałam nawet, że kilka minut spędzonych przed Cudownym Obrazem i rzucone: „Ratuj małżeństwo, pomóż wyskoczyć z pociągu” w kolejnych dniach zaowocuje ze zdwojoną siłą, która przyniesie oczyszczenie. Szybko okazało się, że „szymikowe” kazanie było jedynie preludium terapii wstrząsowej, jaką przewidziało dla mnie (nas) Niebo.

Sama nie miałam już odwagi prosić Jana Pawła II o wstawiennictwo. Żebrałam u przyjaciół, duchownych.

Pewnego wieczora, kiedy zarysy wyjścia z sytuacji nie pojawiały się nawet na horyzoncie,  zasnęłam w ubraniach. O 2.30. obudził mnie telefon domowy. Podniosłam się i długo wpatrywałam się w wyświetlacz. Rozpoznałam numer komórki męża – spał w drugim pokoju. Próbowałam odebrać, ale każde naciśnięcie na przycisk odbioru nie skutkowało. Telefon dalej dzwonił. Wstałam więc i pobiegłam do męża. A on, jakby czekał. Jakby ktoś ręką odjął całą złość, emocje – kryzys minął. W sekundzie. Stał się cud. Ale to nie wszystko. Szok przeżyliśmy rano, kiedy zapytałam męża, dlaczego dzwonił, mógł przecież przyjść. Spojrzał na mnie zdziwiony. Spoważnieliśmy, kiedy sprawdził wybierane numery w komórce. Nie było tam numeru domowego... Ciarki przeszły mi po plecach. Bo wiem, że to nie mąż dzwonił. To był telefon z Nieba. Może to infantylne, ale gdyby nie ten dzwonek, nie wstałabym, nie pogodzilibyśmy się. To była kwestia trafienia na tę właśnie chwilę, w której otwarły się nasze serca.

Rano w skrzynce e-mailowej czekał na mnie list z cytatem z Ewangelii: „(…) spadł gwałtowny wicher na jezioro, tak że fale ich zalewały i byli w niebezpieczeństwie. Przystąpili więc do Niego i obudzili Go, wołając: Mistrzu, Mistrzu, giniemy! Lecz On wstał, rozkazał wichrowi i wzburzonej fali: uspokoiły się i nastała cisza” (Łk 8, 22-24).

Historia ta na trwałe zmieniła nas i nasz dom.

 

* * *

Pamiętam jak pewnego dnia, w siedzibie arcybiskupów krakowskich, spotkałam się na nagraniu rozmowy z kard. Stanisławem Dziwiszem. Metropolita krakowski odprowadził mnie do drzwi. Żegnając się, dał mi do ręki biały różaniec w opakowaniu oznakowanym papieskim herbem. Ściskając go w mojej dłoni dodał stanowczym tonem: „Jan Paweł II”. Uśmiechnęłam się w duszy, a kątem oka popłynęła łza wdzięczności. Bo na tej audiencji w 2000 roku różańca od Papieża nie dostaliśmy. Przyznam, że byliśmy tym nieco rozczarowani. Ręką najbliższego swojego współpracownika, po latach Jan Paweł II nadrobił tę stratę...

Autorka jest dziennikarzem Gościa Niedzielnego