W SŁUŻBIE, NAUCE, SPOŁECZEŃSTWU, RODZINIE O PROFESOR IRENIE BAJEROWEJ

b_240_0_16777215_00_images_numery_7_8_(196)_2011_okl.jpgW SŁUŻBIE, NAUCE, SPOŁECZEŃSTWU, RODZINIE

O PROFESOR IRENIE BAJEROWEJ

 

Prof. Jadwiga Puzynina

 

Irena Bajerowa urodziła się w r. 1921 w Krakowie, z którym była związana przez całe swoje życie. Była córką znanego językoznawcy, Zenona Klemensiewicza i przez całe swoje życie poczuwała się do kontynuacji jego pracy naukowej, oświatowej, społecznej. Uczęszczała do gimnazjum Sióstr Urszulanek i już tam ujawniła się – w samorządzie szkolnym – jej aktywność organizacyjno-społeczna. W r. 1938/39 zaczęła (razem z Karolem Wojtyłą) studia polonistyczne, które ukończyła po wojnie, w 1948 r. W okresie okupacji włączyła się intensywnie w pracę konspiracyjną, którą zakończyła w stopniu podporucznika Armii Krajowej (odznaczona później wieloma medalami wojskowymi). W tym czasie poznała swego przyszłego męża, Kazimierza Bajera (adiutanta szefa sztabu, którego Irena była pod koniec okupacji sekretarką), w latach 1945 – 1951 więzionego (i torturowanego) przez UB. W r. 1952 państwo Bajerowie zawierają związek małżeński, w dalszych latach pojawia się w rodzinie Bajerów dwoje dzieci, potem z kolei sześcioro wnuków (sami chłopcy!) Stanowią bardzo zżytą rodzinę trójpokoleniową.

Między innymi przeszłość akowska Kazimierza Bajera wpłynęła na trudną pozycję Ireny na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie była zatrudniona od r. 1945 w Studium Słowiańskim. Ta sytuacja była głównym powodem przeniesienia się dr Bajerowej w r. 1954 do ówczesnej Wyższej Szkoły Pedagogicznej (późniejszego Uniwersytetu Śląskiego) w Katowicach, gdzie od czasu habilitacji i uzyskania stopnia docenta w r. 1964  kierowała  Katedrą Języka Polskiego. Na tym stanowisku pracowała do r. 1987, cztery lata później przeszła na emeryturę.

W r. 1980 prof. Bajerowa należała do grona założycieli Solidarności w Uniwersytecie Śląskim. W 1981 r. została wybrana na stanowisko prorektora Uniwersytetu Śląskiego, a następnie internowana i zwolniona z pełnionej funkcji. W okresie stanu wojennego prowadziła w katowickim mieszkanku pamiętne dla uczestników spotkania, poświęcone aktualnej problematyce społecznej. Kontynuowała też prelekcje w kościołach, odbywające się w ramach Tygodni Kultury Chrześcijańskiej.

Wieloletnia praca na Uniwersytecie Śląskim, niezwykle wysoko oceniana przez studentów, doktorantów, współpracowników i władze uniwersyteckie, zaowocowała dwoma jubileuszami i poświęconymi Jubilatce publikacjami w latach 1991 i 2002, a w roku 2009 piękną, podniosłą uroczystością doktoratu honorowego prof. Ireny Bajerowej.

Poczynając od r. 1945, aż po ostatnie dni życia – prof. Bajerowa prowadziła intensywną działalność naukową i popularnonaukową. Zajmowała się przede wszystkim historią języka polskiego i teorią zmian językowych. Wydała szereg książek stanowiących klasyczne dziś opracowania języka polskiego w ostatnich trzech wiekach. Zajmowała się też kulturą języka oraz językiem religijnym. Po raz pierwszy pisała o nim (dwukrotnie) w r. 1979 w „Spotkaniach”, piśmie drugiego obiegu młodych katolików polskich, którzy postawili sobie za jeden z głównych celów kształtowanie kultury i polityki polskiej na zasadach posoborowej myśli chrześcijańskiej. Oba artykuły Ireny bliskie były duchem tej koncepcji ideowej „Spotkań”.

Od prawie 40 lat łączyły mnie z Ireną Bajerową więzy dojrzałej, coraz głębiej pojmowanej i chyba dla nas obu coraz ważniejszej przyjaźni. Łączyło nas wiele – przede wszystkim wspólny świat i wspólna hierarchia wartości, zainteresowania intelektualne i praca naukowa, podobne układy i problemy rodzinne, od pewnego czasu problemy późnego wieku, wspólne nam obu usiłowania sprostania hasłu „drzewa umierają stojąc”...

Mieszkałyśmy w dwóch różnych miastach, więc nasze kontakty były w dużym stopniu skazane na pośrednictwo telefonu (czego Irena w zasadzie nie lubiła) i papieru listowego. Komputerem w pisaniu listów nie posługiwałyśmy się, Irena zresztą w ogóle ignorowała sprzęt komputerowy. W odróżnieniu ode mnie znajdowała natomiast czas na pisanie długich listów. Zdumiewało mnie zawsze to, jak w swoim niezwykle pracowitym życiu umiała pomieścić tak obszerną korespondencję – przecież nie tylko ze mną.

Wszystkie jej listy wskazują na to, co uważała za szczególnie w życiu ważne. Świadectwem tego są, m.in. formułowane przez nią życzenia imieninowe i świąteczne, oparte zawsze na głębszej refleksji i własnych doświadczeniach, a zarazem dopasowywane do bieżącej sytuacji osoby, do której były kierowane. Przytoczę też fragmenty listów, mówiące o tym, jak aktywnie reagowała na problemy życia społecznego, jak dzielnie przeżywała swoje trudności osobiste, m.in. zdrowotne, a także swoją codzienność pani domu, społecznicy i naukowca zarazem.

Zacznę od listu z października 1980 r. Zawiera on interpretacje wydarzeń tego przełomowego okresu w środowiskach naukowych Krakowa i Katowic, daje wyraz radosnym nastrojom tamtego okresu:

Bardzo źle, że nie możemy się teraz zobaczyć i porozmawiać o tym, co się dzieje, co się stało. Taka jestem ciekawa, jak Ty to wszystko przeżywasz, czy należysz do sceptyków, czy do optymistów? Czy bardzo szalejesz w Związkach? [...]

Ja bardzo jestem zaabsorbowana. Naprzód uczestniczyłam w Krakowie, jako obserwator byłam na wspaniałym zebraniu pracowników Wydz. Filol. UJ, gdzie prym wiedli różni moi bliscy. Co za radość, patrzeć, jak praca nie poszła na marne, jak ludzie się wyrobili przez różne okazje ostatnich lat... przecie wszystko było obmyślone i prowadzone przez tę naszą grupkę, funkcjonującą od kilku lat [Prawdopodobnie chodzi o grupę pracowników naukowych biorących udział w regularnych spotkaniach prowadzonych przez ks. Tischnera – J.P.]. Uczyłam się, jak ruszyć UŚ, no i udało się! Jak tylko paru się odważyło (a ciężko było u nas zacząć, tak ludzie byli sterroryzowani), lawina poszła i 80% zapisało się do „Solidarności”.

Jestem w Komitecie założycielskim, ale – prawdę mówiąc – marzę, żeby już były normalne wybory i żebym, po spełnieniu zadania, mogła odejść na bok.

 

W najbliższym czasie nie udało się Irenie spełnić tego jej marzenia, jako że została wybrana prorektorem od spraw studenckich UŚ, później internowana.

List pisany w marcu 1982 r., a więc w okresie stanu wojennego, ujawnia już inne nastroje:

Co u nas? Ja już jestem całkowicie rozdarta wewnętrznie, bo ostatnie miesiące przywiązały mnie do środowiska katowickiego i tu ciągle tęsknię do K[atowic], natomiast jakoś źle się czuję w Krakowie. [...]

Ale nigdzie nie jest wesoło, wszędzie brak ludzi dość bliskich, wciąż serce się ściska i nic poradzić na to nie można [Niewątpliwie chodzi tu autorce o ludzi internowanych – J.P.].

I ja byłam długo zagubiona, ale powoli wychodzę na drogę, która jak gdyby zaczyna się rysować... Świetne rekolekcje T[ischnera] dużo pomogły, zresztą już w tym kierunku nastawiał ostatni komunikat Ep[iskopatu].

Zmęczona jestem, bo bez przerwy pracujemy, a przecie wtedy, gdy były strajki i inni odpoczywali przynajmniej od dydaktyki, ja miałam bardzo dużo roboty.

 

List ten trafił do mnie z pieczątkami cenzury na kopercie. Wyraźnie też był pisany ze świadomością podlegania kontroli cenzorów.

W 1986 r. pogarsza się stan zdrowia Ireny, pojawiają się poważne dolegliwości przewodu pokarmowego, podejrzenia nowotworu (na szczęście nieuzasadnione), problemy z sercem. Tuż przed Bożym Narodzeniem Irena trafia do szpitala. Warty uwagi jest fragment opisu jej tam pobytu, zawarty w liście z 20 stycznia 1987 r.:

Piąty tydzień jestem na klinice. Badania bardzo powoli biegną, bo, jak wszędzie, i tu trzeba w kolejce czekać na wszystko, co nie jest tu na miejscu, a przede wszystkim na różne RTG. Gdyby to ścisnąć w czasie, to te 5 tygodni zmieściłyby się w 10 dniach! [...]

Ale odpoczywam jak nigdy w życiu. [...] Oczywiście postanowiłam wyzyskać czas, wzięłam sobie kilka robót, które tu mogę wykonać, czytam też różne książki, tak że na ogół jakoś tak całkiem tego czasu nie straciłam. Trochę też muszę żyć towarzysko, co traktuję na zasadzie „miłości bliźniego” [...]. Większość tu jest „chodząca”, więc się krąży na spacerach po korytarzach, podpiera się kaloryfer, który przyciąga mieszkańców, łazi się po wizytach. Czasem jakieś przysługi robi się leżącym, bo są i tacy, przeważnie wykańczający się sklerotycy.

 

A więc i w szpitalu – myśl o innych, włączanie się z pomocą w ich życie, a jednocześnie nieprzerwana praca naukowa.

W liście z końca marca 1989 r. Irena daje wyraz temu, jak jej jest trudno, a także temu, z jaką myślą swoje bieżące trudności przeżywa:

Ja mam za sobą trudną, ciężką „zimę”, której nie było, ale jednak dała się we znaki chorobami dookoła mnie [...]. Na razie jakoś tam żyjemy. Ja jestem b. zapracowana, bo i Zjazd teraz na głowie [W tym czasie Irena Bajerowa była przewodniczącą Polskiego Towarzystwa Językoznawczego], i różneterminowe roboty, i wciąż konieczność rezygnacji z własnych planów na rzecz spraw rodzinnych.

List z kwietnia 1992 r. przynosi relację z wielkanocnego spotkania środowiska akademickiego u arcybiskupa Zimonia:

Piszę z Katowic, gdzie byłam dziś na „Święconym” u naszego arcy- (już arcy!) pasterza. Ma on zwyczaj zapraszać całe akademickie środowisko Katowic na sobotę przed Niedzielą Palmową. Jest jakiś wykład, potem Msza św., potem skromna kolacja (wędliny, pieczywo, herbata). Wszyscy sobie składają życzenia i jest jakoś bardzo przyjemnie.

 

Irena bardzo sobie ceniła bezpośrednie kontakty hierarchów Kościoła ze świeckimi. Wyrazem tego jest też fragment listu z lipca tegoż roku, w którym poza wieściami o kolejnym złym samopoczuciu, (a przy okazji miłości do gór), pojawiają się refleksje na temat spraw ogólnych:

[...] jakoś w tym roku marnie się czuję i nawet widok gór mnie nie cieszy. [...]

To, co się dzieje „na górze” również okropnie niepokoi. Nie mogę się zgodzić z polityką odwetu, a nawet sprawiedliwości, jeżeliby jej wymierzanie było połączone z ryzykiem czyjejś krzywdy. Z boleścią też słucham wiadomości o wyrzynaniu się Serbów i Chorwatów, gdyż jako b. slawistka czułam się zawsze jakoś związana właśnie z pd. Słowiańszczyzną.

 

Fragment o lustracji i walkach Serbów z Chorwatami świadczy o typowej dla Ireny empatii, z którą przeżywa wszystkie ludzkie problemy, zarówno w ich skali indywidualnej, jak i ogólnospołecznej.

Na początek bloku korespondencji z ostatniego dziesięciolecia wybieram list z października 2001 r., z takimi oto życzeniami imieninowymi:

Czego Ci życzyć przede wszystkim? Radości z pracy, z wnuków... Dużo sił, zdrowia, pomysłów... Zdrowia też dokoła Ciebie, bo każda choroba wśród najbliższych dotyka boleśnie. I wewnętrznego spokoju, ufności (o co tak trudno), ufności w Bożą Rękę prowadzącą po ścieżkach stromych i poplątanych, a przecie wierzymy – w jakiś sposób najlepszy. Szczęść Ci Boże!

 

W życzeniach tych zarysowuje się charakterystyczna dla Ireny dwojaka perspektywa: dostrzeganie ważności spraw naszego ziemskiego życia ze wszystkimi jego problemami, ale też spojrzenia na nie w duchu wiary, z akceptacją „ścieżek stromych i poplątanych”, po których prowadzi nas Bóg.

W lutym 2002 roku odbyła się w Katowicach uroczystość związana z 80. urodzinami prof. Bajerowej. Trudno mi było wówczas wybrać się na nią, ograniczyłam się do zamieszczenia w dedykowanym jej 26. tomie śląskich Prac językoznawczych poświęconego jej artykułu o znamiennym tytule: Ważne polskie słowo: ”spotkanie”. List Ireny z relacją z obchodów jej jubileuszu był wzruszający. Oto jego fragment:

Oczywiście, że mi Ciebie brakowało, ale rozumiem, jak trudno się wyrwać na cały dzień.

A w nawiązaniu do mojego artykułu o spotkaniu, w tak mądry sposób podjęta jego myśl:

Budujemy się wzajemnie, wychowujemy się i wspieramy – to są właśnie te spotkania, które kształtują charaktery niby już ukształtowane, ale jednak wymagające nieraz korektur. I tu nawet słowa nie są potrzebne, sama obecność ma moc perswazyjną.

 

Wiele mówiący jest fragment listu z 16 VII 2002 r., napisanego po krótkim pobycie wakacyjnym w górach. Ukazuje on podobny jak w poprzednim fragmencie sposób odbierania zachowań ludzkich niewłaściwych, a przykrych dla osoby, której w jakiś sposób dotyczą.

Pobyt w Kamienicy był b. udany. Wróciwszy, zastałam w domu wypowiedzenie z pracy w Częstochowie. Rozumiem, że przyczyną był [...] niedobór godzin (a więcej brać nie jestem w stanie). Tak zakończyłam 57 lat pracy dydaktycznej. Właściwie jestem zadowolona, bo najwyższy był czas, aby rezygnować, a wciąż nie mogłam się zdecydować. Szczęśliwie zrobiono to za mnie.

 

Prof. Bajerowa od r. 1996 prowadziła także zajęcia dydaktyczne w częstochowskiej Wyższej Szkole Języków Obcych i Ekonomii, najpierw na zasadzie zleceń, potem zamienionych na etat. W cytowanym fragmencie listu wyraża autorka swoje przywiązanie do pracy dydaktycznej, trudność rozstania się z nią. Ze spokojem i pokorą przyjmuje jednak zdumiewająco niewłaściwą formę zwolnienia z pracy w częstochowskiej Wyższej Szkole tak poważnego, jak ona profesora uniwersytetu, starając się przy tym usprawiedliwiać przykrą dla niej decyzję władz uczelni.

I październik, ale już 2007 roku. Irena pisze o swojej niechęci do rozmów telefonicznych, o swoim codziennym życiu – i znów składa w uroczy sposób pomyślane, oparte na własnym doświadczeniu życiowym życzenia.

Naprzód trochę o sobie, bo telefonicznie zawsze czuję pośpiech, nawet wtedy, kiedy wiem, że są to minuty darmowe. Chyba jestem człowiekiem XIX wieku... bo w ogóle wolę rozmowy bezpośrednie niż telefoniczne. I lubię napisać coś. [...]

[...] u nas w domu nie ma spokoju, to ktoś przychodzi, to telefony [...] – a ja w tym wszystkim próbuję wyszarpać godzinę  dla swojej roboty. Niełatwo. Nie chodzę teraz do Jagiellonki, bo temat, który przygotowuję dla Komitetu H[istorii]N[auki]iT[echniki] dotyczy historii j[ęzykoznaws]twa, więc wszystko mam w domu. Ale w domu trzeba sprzątać, gotować (!!), nie ma spokoju. Dlatego niełatwo.

No i tak to idzie. Walka z czasem, z niezdarnością, z własnym skwaszeniem. Doceniam obecność męża, która zmusza mnie do opanowywania się i nieoddawania się rozmyślaniom nad sobą. Ta wolność, którą daje samotność, jest bardzo niebezpieczna.

A jeszcze jest praca społeczna w Stow[arzyszeniu] AK. Jeszcze zebrania w P[olskiej]A[kademii]U[miejętności], ale tu są ograniczenia, bo jednak [...] nie mogę być na różnych zebraniach. Dobrze. Tak wygląda moje życie. A teraz popatrz na karteczkę.

 

Karteczka przedstawia zamglony, różowy kwiat kaktusa. A na odwrocie takie słowa:

Wydaje mi się, że ta karteczka dobrze symbolizuje moje życzenia: oby w trudnym (kolczastym, kaktusowym) bytowaniu kwitł Ci piękny, różowy kwiat radości! Taki trochę niespodziewany w tym otoczeniu, ale tak to jest z kaktusami – i z życiem.

Taki różowy kwiat to chyba też symbol miłości – i stąd radość. Czerpiemy ją – i życzę, byś jak najobficiej czerpała – z serc naszych najbliższych. Może czasem się i na nich narzeka, ale to oni nas podtrzymują przy siłach, przy życiu, oni zapewniają kontakt z młodością, rozwojem i nadzieją. Więc ciesz się z nich!

 

Irena wielokrotnie podkreśla (nie tylko w życzeniach), że kontakt intelektualny i uczuciowy z młodymi w rodzinie może być – jest dla niej i chce, żeby był dla mnie – źródłem radości i siły duchowej. Przez całe życie rodzina stanowiła dla niej wartość nie mniejszą niż nauka i praca społeczna.

 

List z 1 VI 2008 r. jest przepełniony wielkim smutkiem po tragicznej śmierci ukochanego wnuka Ireny, Marka. Wiąże się z tym taka oto refleksja:

O czym myślę? Myślę, że każdy z nas na początku drogi życiowej wyobraża sobie, że Opatrzność będzie czuwać i prowadzić tak, jak my to sobie wyobrażamy. A przychodzi cios, którego nie rozumiemy, i traci się po prostu pewność siebie, wpada się w ciemność, w którą trzeba iść – a już doświadczenie uczy, że zło tam czyha. I jak tu iść? Trzeba sobie wypracować nową filozofię życia.

 

Irena zaleca przeczytanie w związku z tym wstępu do Księgi Mądrości...

W tymże liście pisze o sobie:

Ja wciąż zapracowana (?). Dużo mi zajmuje czasu praca socjalna w Stow. AK, ale tam już mało kto się porusza (w ogóle), więc nie można rezygnować. Popycham nieco tę pracę dla KHNiT [...]. Poza tym drobne doraźne zebrania w I[nstytucie]J[ęzyka]P[olskiej]A[kademii]N[auk] [...] czy w PAU.

I wędrówki po lekarzach, a to do kontroli, a to po jakąś poradę, bo ciągle coś się psuje. [...]

Wakacje dla nas rysują się zwyczajnie, bo i tak nigdzie nie można wyjechać [...]. Ja sobie obiecuję robić jakieś wycieczki, ale to są mrzonki, bo przecie ledwo chodzę, tylko że ciągle o tym swoim stanie zapominam i planuję... planuję... jak leżę sobie na tapczanie.

(Tyle relacji! Do zobaczenia na wyborach w PAU.)

 

W liście z 17 V 2009 r. znalazł się fragment szczególnie ważny dla wszystkich tych, którzy kierowanie się w życiu wartościami i ich przekaz uważają za sprawę bardzo istotną. Irena Bajerowa pisze:

Nieraz chyba pracując, zadajemy sobie pytanie „po co?” Żeby za kilkadziesiąt lat wzruszano ramionami nad naszymi artykułami i książkami? Ale to nie tylko chodzi o to, co zostanie z naszych rozważań o rzeczownikach, czasownikach, celownikach czy przyrostkach. Coś tam może i zostanie. Ale także na dziś, na trudne „teraz” czasem uda się przekazać jakąś myśl o wartościach ważnych dla człowieka, dla Polaka, dla chrześcijanina [...] [o tym], jak autor myśli o wartościach, wartościach ukrytych w formach języka – ale i wartościach w ogóle.

I mnie te myśli prowadzą, i mnie już wiele lat temu „ustawił” J[ózef] Tischner sformułowaniem: „Wartość zobowiązuje”.

 

Następny, siedmiostronicowy (!) list, z 11 X 2009, zawiera obszerny opis trudnego, niezwykle dzielnie znoszonego, wciąż wszechstronnie aktywnego życia Ireny. Oto jej słowa:

Teraz coś o sobie napiszę. [...] Moje siły nie są już duże, łatwo się męczę, a nogi niestety po 15 minutach pracy zaczynają bardzo boleć, czasem też już dają o sobie znać w nocy, a wtedy trzeba wstać i trochę pochodzić. [...]

[...] niepokojący jest stan oczu. Mam zdjętą zaćmę z obu oczu, ale trudno mi p a t r z e ć, wszystko mnie razi; jedno oko już prawie nie działa. [...]

W sumie nie jest źle, jeśli wykonuję to, co trzeba. A nawet jakoś odbyłam szczęśliwie  podróż do W-wy na KHNiT, choć bałam się wsiadania i wysiadania z pociągu. Ale poszło! Bać się trzeba, ale nie ulegać, nie rezygnować. To moja dewiza.

No i szczęśliwie mam dużo roboty, właściwie cały dzień w jakiejś pracy. „Szczęśliwie”, bo gdy nie mam czasami nic pilnego, zaraz gorzej się czuję, no i czepiają się złe myśli, które zawsze tylko się czają, czekając na stosowny moment. [...] Ale również czasem ogarnia mnie zachwyt życiem, które było tak piękne i ciekawe, mimo tylu katastrof.

Robota jest różna. Najpierw ta domowa, co najbardziej męczy, bo dreptanie po kuchni wykańcza kręgosłup. [...]

Inna robota to Stowarzyszenie Żołnierzy AK, gdzie przewodniczę Komisji Socjalnej Koła Kraków, a właściwie jestem tą komisją, bo nikt oprócz mnie w niej nie pracuje (czasami któryś z moich wnuków jako wolontariusz). Ta praca wymaga chodzenia na dyżur jeden w tygodniu i odwiedzania różnych członków zależnie od potrzeby.

W nielicznych wolnych chwilach coś tam usiłuję pisać. [...]

Tyle o pracy. Jeszcze łażenie po jakichś lekarzach, jeszcze ślady życia towarzyskiego, ograniczonego ostatnio do odwiedzania chorych koleżanek, takich nie chodzących, w domach opieki itp.

 

List kończy się słowami:

Dużo Ci napisałam, to nie wszystko, co najważniejsze. Kończę, przesyłając imieninowy bukiecik.

 

Śliczny bukiecik został nalepiony obok tych słów.

 

Ostatni list, którego fragmentami chcę się podzielić, został napisany 29.III.2010 r.

Oto pierwsza, „wielkanocna” jego część. Zaczyna się od charakterystycznego, m.in. filologicznego komentarza do wydrukowanej na papierze listowym strofy pieśni wielkanocnej:

Król niebieski nam zawitał

Jako śliczny kwiat zakwitał

Po śmierci się nam pokazał

          Alleluja, Alleluja!

Skoro papeteria już sama oznajmia nadchodzenie Wielkanocy – pisze Irena– to i mnie wypada od tej treści zacząć. (Pominę żal, iż ten tekścik pieśni zgubił k’, bo przecież jest k’nam, a nie nam...)

 

Dalej następują wielkanocne refleksje, wspomnienia i związane z nimi życzenia:

Alleluja! Tak trzeba śpiewać zawsze MIMO WSZYSTKO i to jest wielka nauka tych  świąt. Nigdy tak głęboko nie przeżywałam „Wesoły nam  dzień dziś nastał”, jak gdy ta pieśń zabrzmiała w 1969 roku – w Niedzielę – a Ojciec zginął w Wielką Środę.

Więc życzę i Tobie, i Najbliższym wiele prawdziwej radości na te dni, które przypominają o właściwej hierarchii spraw i wartości.

I w tym roku Wielkanoc u nas będzie nawiązywać do dawnych tragedii rodzinnych, bo 2 kwietnia to i rocznica śmierci Ojca, i naszego tak kochanego Marka. No i papieża!

 

Snując takie refleksje i składając takie życzenia Irena nie przypuszczała, jak bardzo się one wpiszą w tragedię także i mojej rodziny: 10 kwietnia, w katastrofie pod Smoleńskiem, zginął mój zięć – Janusz Krupski, ojciec siedmiorga dzieci.