Kto pamięta Olgę Przyłęcką?

Kto pamięta Olgę Przyłęcką?

Alina Petrowa-Wasilewicz

 

Mijam to miejsce przynajmniej raz w tygodniu, gdy idę do kościoła. Kawałek muru, obrośnięty brzozami. Aż trudno uwierzyć, że siedemdziesiąt lat temu był tu dom, toczyło się zwykłe życie. Na murze napis, wymalowany czarną olejną farbą, odnawiany co parę lat, gdy staje się nieczytelny: „W miejscu tym została zamordowana rozstrzelana, gdy błagała o litość dla pozostających w schronie OLGA PRZYŁĘCKA, «bo to była Polka»”. Poniżej państwowa, standardowa tablica z białego wapnia, informująca, że jest to „Miejsce uświęcone krwią Polaków poległych za Ojczyznę. W tym miejscu 14 września 1944 r. hitlerowcy rozstrzelali 40 osób cywilnych”.

Tyle napisy na murze, jeszcze mała tabliczka, informująca, że miejscem tym opiekuje się Wyższa Szkoła Pożarnicza oraz Szkoła Podstawowa nr 263.

Przez wiele lat przechodziłam tędy, odczytując ten napis, aż przed trzema laty w sierpniu postanowiłam dowiedzieć się czegoś więcej o „kobiecie z muru”. Kim była Olga Przyłęcka? Ile miała lat, gdy zginęła, czym się zajmowała, czy miała rodzinę, czy była osobą samotną? Co stało się owego wrześniowego dnia, gdy Powstanie Warszawskie zaczęło dogorywać?

Z opowieści starszych mieszkańców Marymontu wiedziałam, że siepacze, nieważne z jakiej formacji – SS Dirlewangera czy Kaminskiego, wszystko jedno – mordowali tu równie bezlitośnie ludność cywilną. I że zginęło wielu ludzi, wszyscy, którzy nie zdecydowali się na ucieczkę. W internecie – a miejsce to jest często fotografowane, bo robi wrażenie – wyszukałam dodatkową informację – Olga Przyłęcka zginęła obok domu, w którym mieszkała i w którym w czasie powstania zorganizowała punkt sanitarny. Opiekowała się rannymi. To wszystko. Gdzie można było szukać więcej szczegółów?

Najbardziej naturalne wydawało mi się rozpoczęcie poszukiwań w stojącym 300 metrów od Muru Pamięci „kościele na Górce”, czyli pw. Matki Bożej Królowej Polski. Nasz zacny ksiądz proboszcz nic więcej o Oldze nie słyszał poza tym, co było napisane na murze. Jako zakonnik, marianin, przebywa w jednym miejscu sześć lat, a potem przełożeni posyłają go do innej placówki, ale w czasie swojego pobytu na Marymoncie nie słyszał żadnych opowieści swoich parafian o Oldze.

Tyle samo wiedział o „kobiecie z muru” mieszkający od dziecka na Marymoncie pan Stasio. A także przemiła pani z sekretariatu Wyższej Szkoły Pożarniczej, do której poszłam po odwiedzeniu parafii. Młodzież strażacka opiekuje się miejscem pamięci, składa kwiaty, porządkuje, ale szczegółów też nie zna. Pani z sekretariau udzieliła mi cennej rady: powinnam iść do leżącego na obrzeżu Parku Kaskada Instytutu Ochrony Środowiska. Przed wojną w tym miejscu lub niedaleko, była przepompownia wody, no i kolektor, stąd nazwa ulicy – Kolektorska. Płynęły tędy ścieki z północnej części miasta, wpadając, niestety, bezpośrednio do Wisły. Może oni przechowali jakieś dokumenty o mieszkańcach okolicy?

W Instytucie Ochrony Środowiska trafiam wreszcie na cenną informację. Tak, są tu dokumenty dawnej przepompowni (kolektora?) Nad jej prawidłowym funkcjonowaniem czuwał inżynier Przyłęcki, mąż Olgi. – Pan Majewski – wyjaśniła mi pani z instytutu – zna te historie, w archiwum zachowały się zdjęcia domu, w którym państwo Przyłęccy mieszkali.

Zadzwoniłam do pana Majewskiego. Ale on też nic nie wiedział poza tym, że pan inżynier po wojnie pracował jako wykładowca na Politechnice Warszawskiej. – Niech pani tam się zwróci – doradził. Ale czy na politechnice można szukać informacji o losach wojennych jej pracowników i ich rodzin?

Ten trop, nim zaistniał, szybko się urwał. Nastąpił impas.

To niesamowite, ale może rok po pierwszej rundzie poszukiwań śladów po Oldze Przyłęckiej, przyjaciółka naszej rodziny, Krysia, powiedziała, gdy wracając ze Mszy, przechodziliśmy obok Muru Pamięci, że w czasie wakacji na Kielecczyźnie poznała kobietę, która przed wojną mieszkała w domu, z którego dziś został jedynie „ogryzek”. Zrobiło mi się słabo z wrażenia, to nie mógł być przypadek, to było wezwanie, że mam dalej szukać! Właścicielka gospodarstwa agroturystycznego, w którym Krysia poznała tę kobietę, podała mi telefon pani, przedwojennej warszawianki, która obecnie mieszka w Kielcach. Zadzwoniłam, zapytałam. Nareszcie! Tak, ona rzeczywiście mieszkała na Marymoncie, znała i pamiętał Olgę Przyłęcką! I tu przeżyłam pierwszy szok – Olga była Rumunką!

Wszystko, czego później się dowiedziałam – to fragmenty, przekazane przez panią z Kielc i jej siostrę, mieszkającą do dziś w Warszawie.

Olga mieszkała z mężem w dużym pięknym domu u wylotu Kolektorskiej. Należeli do dzielnicowej elity, siostry wspominały pobliskie korty i grę w tenisa młodzieży z dobrych domów w okolicy. Państwo Przyłęccy mieli syna. Gdy wybuchło powstanie, mąż i około dwudziesto-, może dwudziestodwuletni syn, poszli walczyć. Olga pozostała w domu. Ponieważ znała doskonale niemiecki, gdy rozeszła się wiadomość o mordach na ludności cywilnej, została na Marymoncie, nie szukała gdzieindziej schronienia. Miała nadzieję, że w języku Goethego i Schillera przekona ludobójców, żeby odstąpili od swojego zbrodniczego procederu. Ta nadzieja okazała się, jak wiadomo płonna.

Rumunka, kobieta w sile wieku, musiała mieć ponad czterdzieści lat. Wykształcona. Mąż i syn przeżyli powstanie. Dowiedziałam się też, że Przyłęcki – junior od dawna nie żyje. I znowu trafiłam na mur zapomnienia.

Zaczęłam szukać jakieś trzy lata temu. A dowiedziałam się tak niewiele, zbierałam jakieś okruchy.

Niedawno spotkałam ojca mojego byłego kolegi z pracy, który od dziecka mieszkał na Marymoncie, gdyż jego zamożni rodzice mieli tu piękny duży dom wśród sosnowych lasków (trudno w to dziś uwierzyć, ale tak było, laski wycięli w czasie wojny mieszkańcy, żeby mieć czym palić w piecu). Szliśmy z ojcem kolegi do kościoła i olśniło mnie: przecież on mógł coś wiedzieć, pamiętać! Zapytałam go, co wie o Oldze. Odpowiedział, że była Rumunką, która świetnie się zaaklimatyzowała w Polsce i aktywnie włączała w życie społeczności lokalnej. Wraz z mężem mieszkała na Żoliborzu urzędniczym. W czasie powstania została w domu, żeby bronić mieszkańców maleńkiej wioseczki, złożonej z kilkudziesięciu chałup, Słodowca. Oni byli łącznikami z oddziałami AK, działającymi w Kampinosie, dlatego musieli zginąć. A Olga próbowała ich ratować, przyjęła ich w swoim domu, no i znała niemiecki...

Ta opowieść różni się od poprzednich. Nie jestem historykiem, ale bardziej wiarygodne w mojej ocenie były opowieści sióstr – dawnych mieszkanek Marymontu, choć ich wspomnienia też mogły zatrzeć się po latach. One zresztą też wiedziały niewiele. Tak więc niewiele udało mi się dowiedzieć o bohaterskiej kobiecie i zapisać jej historię. Ona powoli zatapia się w nieistnienie. Jak pisał poeta powstania: – „Zostanie po nas złom żelazny”? A co zostanie po Oldze? Ten napis na kawałku muru?

Nie jest to stwierdzenie do końca prawdziwe. To, co było najważniejsze w życiu „kobiety z muru”, pozostało. I pozostanie na zawsze, nawet jeśli czas przysypie wszelkie inne szczegóły. Najważniejsza była jej świadomie złożona ofiara. To był jej szczyt. To nie przypadek, że Olga Przyłęcka została zamordowana 14 września. W dniu, w którym Kościół obchodzi święto Podwyższenia Krzyża Świętego.

Cyprian Kamil Norwid

Cyprian Kamil Norwid

Chrześcijanin, katolik, członek Kościoła...

 

Tomasz Korpysz

 

 

            Jedna z najczęściej powtarzanych opinii o Cyprianie Norwidzie podkreśla, że był on człowiekiem autentycznej, głębokiej wiary, która nie tylko organizowała jego życie, lecz także bardzo wyraźnie wpłynęła na kształt całej jego twórczości. Teza o religijności Norwida, w przeszłości niekiedy przemilczana lub wręcz kwestionowana, dziś jest bezdyskusyjna. Bliższe zapoznanie się z Norwidowską spuścizną rozwiewa wszelkie wątpliwości. Warto przyjrzeć się kilkunastu wypowiedziom poety, w których wprost pisze on o sobie jako o katoliku, chrześcijaninie czy członku Kościoła.

            Uderzające jest to, że Norwid bardzo rzadko używa słów „katolik”, „katolicki”, „katolicyzm” itp. w odniesieniu do samego siebie. Wprawdzie w roku 1860 w polemice z głosami krytykującymi Byrona stwierdza: Ja zaś od papieża większym nie jestem katolikiem, a jedenaście lat później tłumaczy, że protestował przeciwko obaleniu kolumny Vendome jako emigrant – katolik – sztukmistrz, a w jednym z listów z 1868 r. stwierdza nawet: mam zaszczyt być katolikiem, ale określenia takie należą do wyjątków. Nie wyjaśnia takiego stanu rzeczy fakt, że krytykowanych przez siebie ciasnych, fałszywych, jedynie deklaratywnych wyznawców Chrystusa ironicznie nazwał w jednym z wierszy katolikami szanownymi. Przytoczmy zatem jeszcze jeden cytat z listu poety: my jesteśmy chrześcijanie, kiedy jeszcze leżymy w kolebkach, bo woda chrztu nas utwierdza... zaś jesteśmy katolikami nauczywszy się katechizmu i przystępowania do sakramentu. Jest więc rzeczą jasną, żemy zawsze starsi chrześcijanie niż katechiści. Zdanie to ukazuje ważny nurt religijnej i antropologicznej refleksji Norwida, który uważał się przede wszystkim za chrześcijanina, dopiero zaś w drugiej kolejności za katolika, podobnie jak czuł się w pierwszym rzędzie człowiekiem, w drugim zaś Polakiem. Chrześcijaństwo pierwszych wieków, chrześcijaństwo naznaczone męczeństwem heroicznych wyznawców, chrześcijaństwo jeszcze niepodzielone, oddychające „dwoma płucami” było ideałem poety, do niego tęsknił i o nim wielokrotnie pisał. Norwid nie chciał się zamykać w granicy jednej konfesji, marzył o prawdziwej wspólnocie wszystkich wyznawców Chrystusa, a o wielkiej schizmie pisał jednoznacznie negatywnie, jako o nieszczęściu Kościoła. W tym kontekście nie powinna nas już dziwić znikoma liczba słów „katolik”, „katolicki” czy „katolicyzm” w spuściźnie Norwida.

            W 1847 roku 26-letni wówczas Cyprian Norwid życzenia błogosławieństwa Bożego, kierowane pod adresem zaprzyjaźnionych młodych małżonków, kończy znamiennymi słowami: Piszę to jako przyjaciel i jak chrześcijanin. Chrześcijaństwo jawi się w tym liście jako swego rodzaju gwarancja określonego sposobu zachowania wobec drugiego człowieka, zachowania charakteryzującego się życzliwością, troską, miłością bliźniego. Auotocharakterystykę w kategoriach „ja – chrześcijanin” powtarza poeta w innym liście, w którym prośbę czy wręcz żądanie szacunku od adresata uzasadnia w następujący sposób: Radzę Ci tak mniej więcej postępować ze mną, bowiem zasłużyłem na to i chrześcijaninem jestem przez Łaskę Bożą. Cytowane zdanie warte jest szczególnej uwagi, gdyż poeta wyraża w nim przekonanie, że wiara jest łaską i nie można do niej dojść samodzielnie, jedynie ludzkim wysiłkiem.

            Pisząc o wysiłku człowieka-chrześcijanina, warto przytoczyć inne zdanie z listu Norwida: na polu moim innej ja nie mam siły, oprócz modlitwy, czuwania, prawd-historycznych, przekonywania lub natchnienia i nareszcie przykładu bo to jest cała władza moja i każdego wolnego chrześcijanina moc pojedyncza. Warto tu podkreślić dwie kwestie. Po pierwsze – akcentowany także w innych miejscach związek chrześcijaństwa z wolnością. Według Norwida wiara jest świadomą, dobrowolną odpowiedzią wolnego człowieka na otwarcie się Boga, na Jego łaskę. Dla Norwida człowiek jest prawdziwie wolny dopiero wówczas, gdy jest – jak pisze poeta – zwolony, czyli połączony z wolą Bożą. Drugą charakterystyczną myślą dla autora „Promethidiona” jest połączenie w jednym szeregu opisującym różne typy aktywności chrześcijanina: z jednej strony modlitwy i czuwania, z drugiej zaś – przekonywania i przykładu. Zdaniem Norwida, prawdziwym chrześcijaninem jest nie tylko, a nawet nie tyle ten, kto modli się i przyjmuje sakramenty, ile ten, kto rzeczywiście żyje Ewangelią, a przede wszystkim – przykazaniem miłości. Taki pogląd sprawia, że wielokrotnie bardzo surowo i krytycznie wypowiada się on o ludziach, którzy – choć przyjęli sakrament chrztu i formalnie nadal są członkami Kościoła – nie realizują w praktyce nauki Chrystusa. Z drugiej strony poeta mianem chrześcijan określa niekiedy ludzi nieochrzczonych, ale żyjących – czasem nieświadomie – w zgodzie z Dekalogiem. Wprost lub w sposób metaforyczny Norwid nazywa tak, np. filozofów antycznych – Sokratesa i Cycerona oraz muzułmańskiego emira, który ocalił chrześcijan przed prześladowaniami. O jednym z odłamów islamu pisze wręcz: jakoby katolicy Orientu.

            Kilkakrotnie o ludziach w różny sposób będących daleko od chrześcijaństwa, ale żyjących zgodnie z jego zasadami, Norwid pisze jako o członkach szeroko rozumianego Kościoła; niekiedy określa ich jako Kościół bezwiedny. Pojęcie Kościoła zajmuje bardzo ważne miejsce w pismach Norwida. Nazywa go poeta, m.in. świętą i starą Matką naszą, skarbnicą archeologii żywotnej oraz najstarszym obywatelem na świecie; przypisuje mu ważną rolę w życiu narodu, wobec którego Kościół jest wielo-sumieniem publicznym; zauważa, że współczesna kultura i cywilizacja byłyby bez Kościoła niemożliwa, gdyż mądrość ludzkości składa się z greckiej, rzymskiej i tej, co w Kościele.Nic dziwnego zatem, że Norwid wielokrotnie pisze o sobie, jako o członku tak rozumianej wspólnoty, deklarujewierność Kościołowi i podporządkowanie się jego zaleceniom: cokolwiek Kościół Matka nasza utwierdza, słuszne lub usłusznione jest. W jednym z listów poeta z pokorą artysty-chrześcijanina stwierdza nawet: zdarzyło mi się arcydzieło zrobić, którego wszelako wartość odnosi się nie do mnie, ale do dobrotliwości Kościoła. Cytowane zdania i kryjące się za nimi głębokie przekonanie o wartości i świętości Kościoła nie zamykają Norwidowi oczu na wady Kościoła jako instytucji, a także jego poszczególnych wyznawców, które zauważa i z właściwą sobie jednoznacznością sądów oraz ironią wielokrotnie piętnuje.

            Norwid niewątpliwie był człowiekiem głęboko wierzącym i religijnym, człowiekiem, który ustrzegł się heterodoksji, tak częstej wśród twórców i myślicieli epoki romantyzmu. Poeta nie był jednak bezkrytyczny – przeciwnie tropił i piętnował fałszywą, dewocyjną pobożność, prymitywny purytanizm, ciasne rozumienie Kościoła, lekceważący stosunek do jego nauczania i do Biblii, a przede wszystkim nierealizowanie w życiu codziennym nauki Chrystusa. Samego siebie Norwid wielokrotnie włączał do wspólnoty chrześcijańskiej, do Kościoła, mając przy tym na myśli zwykle Kościół powszechny. Niechętny wszelkim jednostronnościom (dzikość bowiem stąd pochodzi, że się jest jednostronnym – pisze w jednym z wierszy), zawężeniom, myśleniu wyłączającemu, zamykającemu rzadko pisał o sobie jako o katoliku, uznając, że jest po prostu wyznawcą, uczniem Chrystusa. Nie absolutyzował on poza tym Kościoła i podkreślał, że chrześcijanin ma w sobie prawo rozsądzania, nie ażeby w czym lekceważył Kościół, ale dlatego, żeoprócz Kościoła MATKI naszej, jest jeszcze OJCIEC, który jest w niebiesiech. W innym miejscu jednoznacznie stwierdził: żaden prorok i żaden Kościół, i żadna jego nieomylność, i żadna świętość, i żadna powaga, i żadne doświadczenie, i nikt, i nic nie mogą się równać z świadectwem Boga żywego o Nim Samym.Najważniejsze było zatem dla niego przesłanie zawarte w Piśmie Świętym, któremu należy być wiernym w codziennym życiu, tak aby móc w pełni zasłużyć na – zdaniem Norwida – zaszczytne miano prawdziwego chrześcijanina.

Rajska sceneria, czyli o witrażach Teresy Reklewskiej

Rajska sceneria, czyli o witrażach Teresy Reklewskiej

 

Alicja Szubert-Olszewska

           

Artystą autentycznym jest ten, którego twórcza wyobraźnia pozostawia w świecie trwały ślad, kto pracuje dla więcej niż jednego pokolenia, kto do zastanej rzeczywistości dodaje wartości, sensu, piękna w sobie tylko właściwy, niepowtarzalny sposób.

            Teresę Marię Reklewską, świętującą w tym roku swoje 80. urodziny, można uznać za artystkę, której praca pozostawiła trwały ślad, której dzieła zachwycać będą wiele przyszłych pokoleń, będą świadczyć o tym, że i w naszych czasach, tak niechętnych pięknu, powstawały dzieła wielkie, natchnione, tworzone w sobie tylko właściwy, niepowtarzalny sposób. Całą swoją twórczość artystka związała ze sztuką sakralną. Swój talent poświęciła służbie Bogu i ludziom. Uczyniła to, tworząc monumentalne malarstwo – witraże, projektując i wykonując tysiące metrów kwadratowych obrazów ze szkła, pełnych tajemniczego światła, łączących w sposób doskonały formę z funkcją przedstawiającą i symboliczną, tak istotną w sztuce sakralnej. Do najbardziej znanych jej realizacji należą witraże w prezbiterium fary w Nowym Sączu, witraże z wrocławskich kościołów NMP na Piasku oraz ze Św. Wojciecha, witraże z najstarszej katolickiej świątyni w Japonii, kościoła Św. Franciszka Ksawerego w Tokio i ściany-witraże z sanktuarium Św. Andrzeja Boboli w Warszawie.

Żeby uzmysłowić sobie skalę dzieł Teresy Marii Reklewskiej, warto się zatrzymać przy tej ostatniej świątyni, zaprojektowanej przez architektów Hannę i Bohdana Madejowskich. Cztery boki w ośmiobocznej budowli stanowią pełne siły i blasku witraże, to one przesądzają o wyrazie i charakterze tego wnętrza. Trzynastometrowej wysokości ściany-witraże, z których każda ma 80 m kwadratowych powierzchni, są wizją Kościoła Triumfującego i Cierpiącego, przedstawiają chwałę Boga, Nową Jerozolimę i Adorację Baranka.  Ponadto w nawiązaniu do Kościoła Triumfującego i Cierpiącego przy wejściu do sanktuarium są dwie szklane płaszczyzny wyobrażające walkę dobra ze złem.

Projektując witrażowe kompozycje w kościele Św. Andrzeja Boboli, artystka chciała, aby stały się one przypomnieniem ogrodu, na którego terenie wzniesiono kościół i żeby w wyobraźni wiernych wnętrze świątyni łączyło się z kwitnącymi roślinami, stąd tyle przewijających się na tych szklanych ścianach irysów, berberysów, klematisów. Poprzez działanie kolorem i linią udało się Teresie Marii Reklewskiej zbudować przedziwną, rajską scenerię, która pozwala wiernym wyłączyć się z codzienności i która tworzy azyl przestrzenny dla wewnętrznej koncentracji i modlitwy. Artystka cały swój wysiłek przez wszystkie lata pracy twórczej skupiła na poszukiwaniu wizualnych środków odpowiednich dla wyobrażenia świata rzeczywistego, choć niewidzialnego ziemskimi oczami, tego, który poznamy dopiero po śmierci – świata pełnego miłosierdzia i przebaczenia, świata odkupionego przez Chrystusa.

Teresa Maria Reklewska projektowała i konstruowała i kompozycje witrażowe nie tylko dla nowych świątyń, stworzyła też wspaniałe, nowoczesne, niemal abstrakcyjne witraże dla zniszczonych w czasie wojny budynków kościelnych. Kongenialnym dziełem są okna zaprojektowane i wykonane przez tę artystkę w miejscu witraży zniszczonych podczas działań wojennych w gotyckim, najstarszym, wrocławskim kościele NMP na Piasku. Podobnie udanej próby wkomponowania nowoczesnego witrażu do romańskiej czy gotyckiej architektury nie znajdziemy w całej Europie. Mogą nam takiego rozwiązania zazdrościć Niemcy i Francuzi.

Ulegając bajecznemu spektaklowi światła i barwy, jaki kreuje ta wielka polska artystka przy pomocy zabarwionego szkła i przenikającego przez nie światła, nie myślimy o trudzie, jaki towarzyszy pracy nad tak monumentalnym witrażem. Skonstruowanie dużego okna witrażowego łączy się zawsze z ryzykiem, pracuje się na kilkumetrowych segmentach, całość kompozycji ogląda się dopiero po wstawieniu jej w mury, kiedy już nic w niej zmienić nie można. Po zrobieniu projektu i kartonów okno rozpada się na tysiące kolorowych kawałków szkła, praca ma wtedy charakter niemal abstrakcyjny, istotny jest wybór każdej, nawet najmniejszej szklanej cząstki, istotna każda decyzja o liniach ołowiu – trzeba ciągle wpasowywać w myślach poszczególne elementy w całość konstrukcji. Praca witrażysty jest nie tylko trudna, bywa też nieobojętna dla zdrowia, kontakt z ołowiem prowadzi często do rozmaitych zatruć.

Teresa Maria Reklewska jest drobną kobietą, jej pracownia w warszawskim Miedzeszynie jest też niewielka. Trudno zrozumieć w racjonalnych kategoriach jak w tych skromnych warunkach mogła ona realizować tak monumentalne dzieła, o tak istotnym znaczeniu dla polskiej kultury. Twórczość tej znakomitej witrażystki, ciągle nie dość doceniana, w powojennej polskiej sztuce jest zjawiskiem wyjątkowym, zarówno ze względu na skalę przedsięwzięć, jak i ich poziom artystyczny.

Do historii polskiego witrażu, która rozpoczyna się oknami kościoła Mariackiego w Krakowie, katedry we Włocławku i kościoła NMP w Toruniu, i jaśnieje za sprawą Wyspiańskiego i Mehoffera – w dwudziestym wieku należy wpisać nowe nazwisko: Teresa Maria Reklewska.

Teresa Maria Reklewska jest człowiekiem niezwykle skromnym, skupionym wewnętrznie, skoncentrowanym na sprawach wiary i sztuki, niechętnie mówiącym o sobie. Urodziła się w 1931 r., w Mirogonowicach koło Opatowa, w osiemnastowiecznym dworze pełnym pamiątek, w rodzinie, która żyła wiarą, czego widomym znakiem była kaplica w sercu domu. Dzieciństwo małej Teresy i jej licznego rodzeństwa upływało harmonijnie do momentu, kiedy w grudniu 1939 r. jej ojciec Wincenty Reklewski zginął tragicznie w obronie księdza Andrzeja Glibowskiego, proboszcza z pobliskiego Waśniowa. Po wojnie losy artystki toczyły się podobnie, jak wielu ziemiańskich rodzin, czyli nie najlepiej. Udało jej się jednak dostać na Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie. Ukończyła ją, specjalizując się w tkaninie, w pracowni prof. Eleonory Lutyńskiej, malarstwa uczyła się w pracowni prof. Marka Włodarskiego. Witrażem zachwyciła się i zainteresowała się Francji. Bezpośredni kontakt z olśniewającym, gotyckim witrażownictwem skłonił ją do podjęcia studiów w Atelier d’Art Sacre i w paryskiej Ecole des Beaux Arts. Była uczennicą Jacquesa le Chevalier. Pierwsze witraże Teresa Maria Reklewska zrealizowała w Paryżu. Wiele podróżowała, w 1973 r. wróciła na stałe do Polski, gdzie w Miedzeszynie założyła własną pracownię witrażu, stworzyła mały, kilkuosobowy zespół świadomie nawiązujący do tradycji średniowiecznego witrażownictwa cechowego, który dążył do odnajdywania jedności ducha w tworzeniu, a także do rzetelności warsztatowej. Przy tej pracowni mieszkała przez wiele lat z córką Magdaleną i synem Claytonem. W tym roku mistrzyni witrażu kończy osiemdziesiąt lat. Ostatnio maluje obrazy o tematyce sakralnej, tworzy niezwykłe krucyfiksy.

W dwudziestym wieku plastyką zajmowało się wiele utalentowanych Polek. Prawdziwą wielkość osiągnęło zaledwie kilka, jedną z nich jest Teresa Reklewska.