Rodzina, ach rodzina ...

b_240_0_16777215_00_images_numery_4_173_2009.jpgRodzina, ach rodzina ...

Jolanta Makowska

 

W czasie przedświątecznych porządków znalazłam list sprzed lat czterdziestu, pisany przez wówczas siedemdziesięciopięcioletnią nestorkę rodziny do jej bratanicy. Ciocia Kasia obchodziła swoje imieniny i opisywała w liście do nieobecnej na uroczystości kuzynki jak było.

Ten list to nie tylko miła rodzinna pamiątka. I coś więcej niż przykład zanikającej już sztuki (i potrzeby!) epistolarnej. Dla socjologa to cenny dokument obrazujący nie tak odległą, a przecież tak radykalnie odmienioną obyczajowość.

Chodzi mi – między innymi – o zmianę pojmowania pojęcia „rodzina” oraz pojęcia „gościnność”.

Solenizantka, czyli ciocia Kasia, urodziła się i wychowała w kresowym dworku. Ale jej późniejsze życie było jak najdalsze od sielankowej wizji nakreślonej w „Nad Niemnem” Orzeszkowej czy w „Szczenięcych latach” Wańkowicza. Tragiczne doświadczenia związane z rewolucyjną sowiecką „pożogą”, trudne lata adaptacji do życia w bliskiej sercu, ale odległej geograficznie Polsce centralnej, dramat okupacyjnego zesłania do Kazachstanu i próba odbudowywania życia w zrujnowanym kraju – mogły zachwiać lub zniszczyć cały system i hierarchię wartości wyniesione z domu. Mogły całkowicie zerwać i zniszczyć dotychczasowe więzi. Mogły skłonić czy zmusić do przyjęcia całkiem nowego stylu i sposobu życia.

Ale nie ciocię Kasię. Czytając ten list, napisany w listopadzie 1968 roku, odnajduję odrodzoną w całkiem nowej rzeczywistości atmosferę miejsca, po którym nie pozostał żaden materialny ślad. Nawet na mapie. Ciocia Kasia nadal otoczona jest rodziną w tym najszerszym, dawnym rozumieniu tego słowa. Dom cioci Kasi jest nadal tym „przybytkiem” owej prawdziwej gościnności, która tak zdumiewała i zachwycała cudzoziemców przez wszystkie minione wieki.

Imieniny trwały mniej więcej tydzień. W tym czasie przewinęło się przez dom cioci Kasi, lekko licząc, 50, a prawdopodobnie – jeszcze o dwie dziesiątki więcej gości. Niektórzy z nich nocowali Helenka z córką nocowały u mnie, bo bały się drogi. Straszna ślizgawica.  Wszyscy zostali napojeni herbatą, i nakarmieni „żeby w brzuchach nie burczało”. Ale przede wszystkim zostali przez gospodynię uważnie i z wielkim zainteresowaniem wysłuchani.

List cioci Kasi uświadamia, jak odmienne od tamtych dawnych przyjęć są nasze, współczesne. Jak bardzo wiele ludzie chcieli, potrzebowali, umieli sobie opowiedzieć i jak pięknie umieli słuchać. Jak bardzo starali się zrozumieć jeden drugiego. Jak bardzo gotowi byli do tego, co naukowo nazywamy empatią, a oni nazywali – sympatią i życzliwością.

Nie każdy potrafi sobie wyobrazić przyjęcie urządzone w dwóch pokojach z używalnością kuchni i łazienki, w którym uczestniczy kilkadziesiąt osób. Ma się wrażenie, że w ogólnym ścisku i gwarze można zamienić z niektórymi kilka – najczęściej zdawkowych – zdań. Z innymi co najwyżej „hallo”, uśmiech, uścisk ręki. Z większością po prostu się minąć.

Jak to zrobiła ciocia Kasia, że w tym zamieszaniu i tłoku, pomimo fizycznego i psychicznego znużenia nie przeoczyła nikogo i niczego, co było dla niego ważne. Z listu dowiaduję się, że mnie – świeżo poślubionej żony stryjecznego wnuka – nie było na niedzielnym obiedzie, ponieważ Jola poszła na zebranie w swoim ośrodku adopcyjnym. Że bratanek cioci przyszedł dopiero we wtorek, bo miał spotkanie koleżeńskie w dawnej szkole. Że wnukowie ciocinego brata są zgryzotą jej bratowej: Jeden ma same piątki, a drugi same dwóje. Czarna z nim rozpacz. Ciocia śledzi także ze zdumiewającym u starszej pani zainteresowaniem i znawstwem motoryzacyjne plany swoich kuzynów: Witek chce sprzedać fiata i kupić wartburga. Ale Romuś coś kręci nosem: droga eksploatacja, specjalna  mieszanka i niskie b. podwozie. Wie, kiedy i gdzie odbędą się msze święte w intencji bliskich zmarłych: Za Jasia w niedzielę u „Zbawiciela”, a za Leosia 12.II, w Bydgoszczy, oczywiście. Raduje się, że jej stryjeczny wnuk  zeszczuplał  szczególnie wokół twarzy, i cera zdrowsza, a świeżo owdowiała bratowa wraca do siebie i już nie mówi o chorobach. Troszczy się, że jej bardzo daleka powinowata w tej ich ciasnocie nie ma dla siebie miejsca, bo Hania uczy się do matury, więc ona albo w kuchni, albo u synowej – telewizor ogląda.

W dzisiejszych czasach zebranie pięćdziesięciu osób z rodziny nazywa się szumnie „zjazdem” i jest organizowane z długim i wielkim nakładem starań i pracy. Najczęściej w jakimś lokalu. Dla cioci pół setki krewnych i powinowatych – to zaledwie „ułomek” tych, których uważa za swoją rodzinę.

Przepisując ten list na komputerze dla „późnych wnuków”, aby pokazać im, jak to dawniej bywało, musiałam dodać kilkadziesiąt przypisów, aby wyjaśnić kto jest kim, czyli – po dzisiejszemu – who is who. I choć od ponad czterdziestu lat jestem członkiem tej rodziny musiałam kilka razy korzystać z pomocy kuzynek, aby dokładnie wyjaśnić koligacyjne zawiłości. Dla cioci Kasi rodziną byli zarówno jej bracia i jej siostry z rodzinami, jak i rodziny jej bratowych. Przez imieninowy tydzień mieszkała z nią i pomagała siostra jednej z bratowych, czyli – zdaniem cioci Kasi najbliższa rodzina. Odrobinę tylko dalszą byli natomiast – uwaga – bratanica i bratanek tejże najbliższej rodziny. Wedle dzisiejszych kryteriów to nawet nie „dziesiąta woda po kisielu”, co najwyżej znajomi znajomych.

Teraz dominuje rodzina nuklearna, złożona z małżonków i dzieci. Czasem (coraz rzadziej) powiększona o rodzeństwo i rodziców. A nade wszystko rodzina „patchworkowa”, czyli zlepiona z pierwszych, drugich i dalszych partnerek (partnerów) życiowych, dzieci moich, twoich i naszych, dawnych i nowych teściów. W takich patchworkowych rodzinach na ogół nie ma potrzeby kontaktowania się – poza okazjami wyjątkowymi, jakimi są najczęściej pierwsze komunie i pogrzeby.

Mój wnuczek, uczestniczący w rodzinnym zjeździe, znał – poza rodzicami i dziadkami – zaledwie kilka osób. I to niezbyt dobrze.

Pewnie za kilkanaście lat zrozumie, że ani człowiek, ani nuklearna rodzina nie mogą być samotną wyspą. I tak jak już nie tysiące, nie setki tysięcy, ale miliony młodych ludzi, zwróci się o pomoc do „wszechwiedzącego” i „wszechmogącego” Internetu. Aby odnaleźć bliskich więzami krwi i pochodzenia, ale dalekich w sensie społecznym ludzi. Szkoda, że nie będzie miał cioci Kasi, która tak dobrze rozumiała tę potrzebę i realizowała ją nie tylko w święta, ale i na co dzień.