Solidarna z samotnymi w cierpieniu

b_240_0_16777215_00_images_numery_2_(191)_2011_okl.jpgSolidarna z samotnymi w cierpieniu

Z Marią Bulą, psychologiem i założycielką Katolickiego Telefonu Zaufania w Katowicach, rozmawia Ewa Babuchowska

 

– Nasza Siostro Mario – tak zwrócił się ks. dr Andrzej Suchoń do założycielki KTZ. A dalej stwierdził: – Aż trudno wyliczyć te wszystkie noce i te dni świąteczne, kiedy inni zasiadali z przyjaciółmi do wigilii czy wielkanocnego śniadania, a Ty byłaś przy telefonie, aby zasiadać do stołu z człowiekiem samotnym…”.

Przemówienie opiekuna Katolickiego Telefonu Zaufania w Katowicach podczas Mszy św. w intencji Pani Marii było wzruszające, kaplica wypełniona wolontariuszami. Pani Maria kończyła swoją piętnastoletnią posługę w założonym przez siebie „Telefonie” i opiekę nad nim przekazywała młodszym. To był dobry moment, aby porozmawiać o tym dziele, ale także o zainteresowaniu Pani Marii życiem Kościoła, aktywnym w nim udziale. Minęło jednak wiele dni, zanim tę unikającą rozgłosu „tajemniczą szefową KTZ” udało się namówić na rozmowę o jej życiu, w którym – zgodnie z młodzieńczym marzeniem – poznała wielu ciekawych ludzi.

 

            Moglibyśmy usłyszeć jakieś wspomnienia z dzieciństwa?

            –To był trudny czas, okupacja, ojciec w obozie, mama bez środków do życia z dwójką małych jeszcze dzieci. Urodziłam się w Chorzowie, ale w 1940 roku, kiedy miałam cztery lata, przeprowadziliśmy się do Katowic. Po wojnie chodziłam do bardzo dobrej szkoły, ćwiczeniówki przy liceum pedagogicznym. Wspaniałą wychowawczynią była Joanna Hołyst, a katechetą śp. ks. dr Józef Gawor.

           

Ksiądz Gawor to znana postać na Śląsku, były redaktor naczelny „Gościa Niedzielnego”.

            –Tak, kapłan wielkiego formatu. W latach powojennych mocno tkwił w prekursorskich nurtach myśli o Kościele. Wymagający od siebie i od nas. Uczył wiary rozumnej, odnajdowania sensu życia w prawdach Ewangelii, umiłowania piękna liturgii i mądrego uczestnictwa w niej. Kiedy kończyłam podstawówkę, przywykłam już do radości codziennej Eucharystii. Uroczystość pierwszej Komunii przeżywaliśmy po wojnie w dzień Zesłania Ducha Świętego w surowym ewangelickim kościele.

 

Dlaczego w kościele ewangelickim?

– Parafialny kościół Mariacki po bombardowaniach wymagał remontu, a władze, które uważały ( jak się okazało niesłusznie), że ewangelicka społeczność niemiecka miasta, po okupacji zmuszana do emigracji, nie istnieje, oddały kościół jako „szkolny” katolikom. Kiedy dwa lata później gmina ewangelicka upomniała się o swój kościół, ks. Gawor, jako jego rektor, oddał go bez żadnych oporów. Otóż podczas tej pierwszej Komunii ubrani byliśmy w jednakowe białe stroje liturgiczne, a ołtarz i balaski kościoła udekorowane były czerwonymi różami. Ksiądz Gawor w kazaniu polecił nazywać Zielone Święta bardziej prawidłowo: Czerwonymi Świętami, bo taki jest kolor Bożej Miłości, Ducha Świętego. Ksiądz Gawor był naszym katechetą do szóstej klasy.

W latach licealnych z kolei mocne podwaliny dla życia religijnego, jak i ludzkiego zawdzięczam ks. Ignacemu Jeżowi.

 

            Późniejszemu biskupowi kołobrzeskiemu, pośmiertnie nominowanemu kardynałem.

            – To był harcerz ciałem i duszą! Mimo wojennych doświadczeń obozu w Dachau człowiek bardzo pogodny, z cudownym uśmiechem, którym „kupił” nas, młodzież, natychmiast! Ofiarny, uczynny, pełen kultury i miłości, mimo nawału obowiązków zawsze miał dla nas czas, udostępniał swój ciekawy księgozbiór. Spotykaliśmy się nie tylko na katechezie w kościele garnizonowym. Grupa chętnych raz w miesiącu w naszym mieszkaniu rozmawiała o aktualnych problemach ludzi młodych, a ks. Jeż przybliżał nam wtedy umiejętność, którą dziś nazwalibyśmy życiem Słowem Bożym na co dzień. Proszę się nie dziwić, że będąc w dziesiątej klasie, zapragnęłam być katechetką, zgłosiłam się na kurs, a moje pierwsze samodzielnie zarobione pieniądze wydałam na jedynie wtedy dostępny mszalik ks. Tomanka. Gdy przenoszono ks. Jeża do Tarnowskich Gór, postanowił nas przekazać zaprzyjaźnionemu kapłanowi. Przyprowadził do naszej grupy księdza, którego wtedy zupełnie nie zaakceptowaliśmy… A był nim ks. Franciszek Blachnicki!

 

            Ale to nie koniec znajomości z ks. Blachnickim?

            –Właściwie dopiero początek. Pan Bóg ma poczucie humoru! Prawie nie pamiętałam osoby księdza Blachnickiego z tamtego jednorazowego spotkania… W 1956 roku próbowałam pogodzić pracę katechetki ze studiami matematycznymi na WSP w Katowicach. Ksiądz wizytator skierował mnie do Ośrodka Katechetycznego w baraku przy ul. Jordana, którym kierował ks. Blachnicki. Zostałam przyjęta do pracy w introligatorni i pozwolono mi włączyć się w rytm życia modlitewnego tego miejsca. Księdza odbierałam jako całkowite przeciwieństwo mojego katechety i spowiednika. Rodził dystans swoim zorganizowaniem, dyscypliną, ale pociągał rozmodleniem i swoistym poczuciem humoru. Był bardzo oddany dziełu, pracowity; wymagał też wielkiej pracowitości. Imponował wewnętrznym wyciszeniem i zdecydowaniem. Introligator ze mnie był nijaki, ale cierpliwość ks. Blachnickiego – wielka. Zamienił mi pracę w introligatorni na korepetycje dla mieszkanki baraku i chłopaka, który miał być zalążkiem męskiej wspólnoty, a dziś jest kapłanem. Studiując, dorabiałam sobie też korepetycjami z matematyki. Cały czas jednak marzyłam o psychologii. W 1960 roku, kiedy moja siostra została mężatką i budżet domowy poprawił się, mogłam wreszcie zdawać na KUL.

 

            Trzeba się było przenieść do Lublina…

            – Dotykałam ze szczęścia ścian tej uczelni, sprawdzając, czy to prawda! Zdany egzamin wstępny był niewiarygodnym przypadkiem. Nie miałam wiele czasu na przygotowanie się; w dodatku w domu był remont. Parę dni przed wyjazdem do Lublina, do mieszkania z zerwanymi podłogami dzwoni mój wdzięczny uczeń z korepetycji – maturzysta z kwiatami i tabliczką czekolady. Ciężka to była głowa matematyczna, ale świetny polonista i okropny gaduła. Przerwałam intensywne sprzątanie i (siedząc jak na igłach) wysłuchałam relacji o jego wspaniałej 18-stronicowej pracy maturalnej na temat dorobku literackiego biskupa Krasickiego. W Lublinie zwątpiłam w szansę dostania się; sporo było osób na jedno miejsce. Na egzaminie pisemnym z polskiego – temat: Ignacy Krasicki! Na niecałych trzech stronach napisałam to, co zapamiętałam ze sprawozdania mojego ucznia. Dostała mi się wysoka ocena. Reszta nie była tak straszna.

No i w Lublinie ponownie dane mi było spotkać ks. Blachnickiego, a także niektóre z pań z katowickiego ośrodka przy ulicy Jordana. Kontakt był jednak sporadyczny. Studia i niewidomi absorbowali mnie daleko bardziej…

           

Skąd to zainteresowanie niewidomymi?

            – W czasie studiów poznałam Hanię, niewidomą studentkę, której przyjaźń otworzyła mi nie tylko Zakład w Laskach, ale i środowisko niewidomych. Dzięki niej mogłam włączyć się w tamtejszą drużynę harcerską i przygotować moją pracę magisterską.

            Laski były i są wielkim prezentem Pana Boga dla mnie. Ich zawsze przyjazne ciepło, prostota i piękno mówiły o ludziach tego miejsca, którzy je stworzyli, i tych, którzy je wtedy kształtowali. To ks. Tadeusz Fedorowicz, ks. Bronisław Dembowski, siostra Alma, pan Ruszczyc, Czartoryski i wielu innych wspaniałych nauczycieli i wychowawców, pełnych mądrej miłości i szacunku dla dzieci i młodzieży niewidomej. Z troską przygotowywali ją do samodzielnego życia w społeczności. Także Dom Rekolekcyjny w Laskach zapisał ważny rozdział historii Kościoła powszechnego i polskiego. Jego ściany były świadkami swoistego laboratorium zapowiadającego Sobór Watykański II.

W tym czasie zachorował tato. Mama, sama słabiutka, wzywała do Katowic. Dom rodzinny miał do mnie pierwsze prawo; trzeba było wracać. Niebo miało inny program dla mnie. I nie żałuję. Wszystko, co dostawałam w moim życiu, zdumiewa bogactwem.

 

Ale i w Katowicach znalazła się praca wśród niewidomych. Tak wspominała jedna z koleżanek z Poradni Wychowawczo-Zawodowej: „Pani Maria była bez reszty oddana sprawom dzieci niewidzących i niedowidzących. Nieprzejednana i twarda, walcząca o każde dziecko i jego prawo do kształcenia się”.

– Ta praca znalazła się dopiero w czasach Solidarności! Wcześniej przez osiemnaście lat znalazłam swój „chleb” dzięki drugiej specjalizacji - w zakresie psychologii pracy. Moje KUL-owskie przygotowanie psychologiczne uznano dopiero po ukończeniu trzyletniego podyplomowego studium rewalidacji niewidomych i ociemniałych w UMSC w Lublinie,

u tej samej zresztą wspaniałej pani prof. Zofii Sękowskiej, która przygotowywała mnie do magisterium. Była osobą wielkiej wrażliwości na drugiego człowieka, niesamowicie pracowita i kompetentna. Miała męża niewidomego (twórcę pierwszej spółdzielni niewidomych w Polsce) i czwórkę synów. Całą karierę naukową zrobiła, nie rezygnując z obowiązków matki i gospodyni. Nie uznawała na przykład korzystania ze stołówek, bo „to jest przeciwko więzi rodzinnej”! Nauczyła mnie nie tylko tyflologii (nauki o niewidomych), ale własnym przykładem pokazała priorytety życiowe.

 

Jednym z nich jest służba dla Kościoła.

– W Kościele powszechnym i lokalnym działy się ciekawe rzeczy. Parafia Mariacka już pod koniec lat 60. i później mocno tętni życiem; pracuje w niej ks. Damian Zimoń i ks. Henryk Bolczyk.

 

 Ks. Damian Zimoń jest obecnie metropolitą górnośląskim. Ks. Henryk Bolczyk zapisał się swoją posługą w stanie wojennym górnikom w kop. „Wujek”.

– Jeszcze około 1970 roku ks. Bolczyk, pełen Bożej aktywności wikary, po przeżyciu oazy kapłańskiej z ks. Blachnickim w Krościenku zaproponował mi współpracę w oazach dla młodzieży. Entuzjazm jego był tak wielki, że nie zawahałam się ani na chwilę. W Krościenku ks. Blachnicki witał mnie jak ojciec syna marnotrawnego! Z radością weszłam po uszy w Ruch Światło Życie. Stał się ważną cząstką mojego życia po godzinach pracy na bardzo długo. Całe urlopy też spędzałam na oazach. Uczyłam się miłości do młodzieży, a także gospodarności i umiejętności organizacji w dużych grupach (w diecezji naszej oazy były zawsze duże!).

 

Chyba mniej więcej w tym czasie rozpoczęła się praca w Telefonie Zaufania?

– Lekarze w Katowicach zgłosili potrzebę założenia takiego telefonu. Moje zaangażowanie w Polskim Towarzystwie Higieny Psychicznej i Towarzystwie Psychologicznym zaowocowało propozycją zorganizowania tego Telefonu Zaufania.

Trudności były ogromne. To przecież czasy komunistyczne - ludzie nie mają prawa mieć problemów, zwłaszcza egzystencjalnych! Niektórym ten pomysł wydał się „zrzutem amerykańskim”… A ja na dodatek byłam psycholożką po KUL-u. Za moją kandydaturą przemawiało jednak uspołecznienie oraz … brak męża i dzieci. W styczniu 1972 roku przyjęła TZ do siebie z wahaniem dyrektorka jednej z poradni. Po roku uściskała mnie ze słowami wdzięczności. Telefon stopniowo rozszerzał czas posługi. Wprowadzała mnie pani Alina Skotnicka, założycielka krakowskiego TZ, który powstał sporo wcześniej z zamysłu prof. Kępińskiego.

 

            Trudne były początki?

            – Pierwsze rozmowy budziły we mnie sporo lęku. Wciąż czułam się niedouczona, choć starałam się nie zaniedbywać edukacji. Aż odkryłam, że Kazanie na Górze to też „podręcznik” dla TZ.  Zewnętrznie zaś moje kompleksy trochę opadły, kiedy uczestniczyłam po raz pierwszy w kongresie Międzynarodowej Federacji Pomocy Telefonicznej w Berlinie Zachodnim. Przekonałam się, że problemy w naszym TZ nie różnią się od innych na świecie. Chodzi tylko o otwartość i ludzką życzliwość, solidarną z drugim człowiekiem w potrzebie. Urzekli mnie ludzie telefonów zaufania. To był świat bez jakichkolwiek barier, pełen autentycznej miłości, szacunku i bliskości z każdym. Klimatu tego można doświadczyć i teraz na ogólnopolskich konferencjach powstałego po 1990 roku Polskiego Towarzystwa Pomocy Telefonicznej pod przewodnictwem pani prof. Grażyny Świąteckiej.  Konferencje formują nas nie tylko od strony intelektualnej, ale mocno bogacą duchowo i przyjaźnie integrują. W tej sytuacji samotna telefoniczna posługa znajduje mocne oparcie psychiczne.

            Tamten Telefon Zaufania funkcjonuje do dzisiaj. Doświadczenia zdobyte w nim chciałam ofiarować wymarzonemu całodobowemu katolickiemu telefonowi. Zyskałam akceptację władz kościelnych – i tak, dzięki wspaniałym wolontariuszom, zaistniał KTZ.

 

            Ale dopiero w roku 1996?

            – Tak, ponieważ po przejściu na emeryturę, w roku 1991, prawie pięć lat po śmierci ks. Blachnickiego, zostałam wysłana do Carlsbergu dla uporządkowania pozostawionego tam dorobku ks. Profesora i przekazania go do Polski. Po niespełna trzech latach wróciłam, by wprowadzać przywiezione materiały do komputera. Przyznam, że wtedy dopiero odkryłam, kim był ks. Blachnicki! Uczyłam się jego wiary ze spisywanych homilii i konferencji, jego mocno wyprzedzającej czas teologii, jego mądrego patriotyzmu zawartego w treściach sympozjów oraz idei Chrześcijańskiej Służby Wyzwolenia Narodów. Chyba dlatego, że dano mi poznać tak wiele, zostałam zaprzysiężona podczas rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego Sługi Bożego ks. Franciszka Blachnickiego do posługi kursora. Jest to ktoś w roli woźnego w procesie.

 

            W przyszłym rokuminie piętnaście lat posługi i opieki nad całodobowym Katolickim Telefonem Zaufania w Katowicach. Czym różni się od „zwykłych” TZ?

            – To jest bardziej wymagająca posługa. Niejeden dzwoniący spodziewa się spotkać pod tym numerem świadka wiary i niekiedy jedyną uspokajającą odpowiedzią na problem jest właściwy cytat ze Słowa Bożego. Niekoniecznie odesłać trzeba wtedy do księdza, choć bardzo wielu szuka kapłana na dyżurze. W tym telefonie posługują wolontariusze wielu specjalizacji, wszyscy - wierzący. Dzwonią do nas ludzie nie tylko z całej Polski, ale i Polacy z różnych krańców świata.

 

            Co smuci, a co raduje wolontariuszy?

            – Zdumiewa w tradycyjnie katolickiej Polsce wielka nieświadomość podstawowych prawd wiary i nieumiejętność przełożenia ich na codzienne życie. To smutne. Radością jest ogromne zaufanie, jakim ludzie nas darzą i możliwość bycia z kimś samotnym, ukazania nadziei w trudnym momencie jego życia.

 

            Opiekun tego Telefonu, ks. Andrzej Suchoń, dziękując Siostrze Marii za pracę, przytoczył słowa Jana Pawła II z „Listu do osób w podeszłym wieku”: „Pięknie jest służyć aż do końca sprawie Królestwa Bożego”. I dodał, że Bóg od takiego człowieka ciągle czegoś oczekuje.

            – Od kilku lat byłam przynaglana, by posługiwać w Centrum Formacji Duchowej jako osoba towarzysząca w rekolekcjach. W kwietniu 2009 roku odpowiedziałam „fiat” ks. dyrektorowi Krzysztofowi Wonsowi. Wiele uczy ta posługa.  Jest wyzwaniem do coraz lepszegopoznania i umiłowania Słowa Bożego. Pilnie wzywam pomocy Ducha Świętego i doświadczam, że czas tej posługi jest dla mnie mocną szkołą wiary i zaufania Bogu. Nade wszystko zaś zobowiązuje do wdzięczności!  Na pewno więcej dostaję niż daję. W krakowskim Centrum Formacji Duchowej spotykam nieustannie wielu pięknych ludzi.

            A więc marzenia się spełniają! Dziękuję za rozmowę.

              

            W czterdziestolecie polskich Telefonów Zaufania, świętowanego w Sopocie 11 listopada 2007 roku, kilka Telefonów zostało odznaczonych Złotymi Krzyżami Zasługi przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego, między innymi KTZ w Katowicach. W 2010 roku Kapituła Nagrody im. bł. ks. Emila Szramka wyróżniła Marię Bulę, założycielkę Katolickiego Telefonu Zaufania. Wręczenie nagrody odbyło się 8 grudnia w kościele Mariackim w Katowicach.