Modlitwa mojej Matki

b_240_0_16777215_00_images_numery_11_179_2009_ok.jpgModlitwa mojej Matki

Maria Wilczek

 

 

Widzę ją każdego dnia jak klęczy, niepomna swych osiemdziesięciu ośmiu lat, schylona przed ołtarzykiem Matki Boskiej Częstochowskiej, który stał jeszcze w jej rodzinnym domu. Skupiona, nieobecna, oddana całkowicie modlitwie.

– Mamo – spytałam kiedyś – wiem, że modlisz się za nas, za swą rodzinę, ale za co, za kogo jeszcze modlisz się tak długo?

Staruszka spojrzała zdziwiona. – Jak to, wiesz przecież ile jest do uproszenia. Widzisz ile jest złego i głodu, i wojen, ile ludzkich krzywd... A poza tym, moje dziecko, wszyscy moi przyjaciele już po tamtej stronie. Jak się za nich nie modlić? Na przykład za księdza Marchewkę. On dawał mi ślub. Pamiętam, jak dziś: twój tatuś na czarno, taki był wtedy piękny, ja w długiej, atłasowej sukni, wiesz tej, z której miałaś potem przerobioną sukienkę do Pierwszej Komunii. Szliśmy przez jasno oświetloną nawę kieleckiej katedry... Przy składaniu przysięgi płakałam jak nasza Kasia. Tak, za księdza Marchewkę modlę się codziennie. Za mojego katechetę także. Kochałyśmy go bardzo. Chociaż bywał srogi, zawsze wysłuchiwał i pocieszał, jak któraś przyszła z kłopotami. Za panią Kucową również – to moja profesorka od polskiego, miała szczęście, że jej syn został kapłanem. I za prymasa Wyszyńskiego. Co prawda tylu ludzi się za niego modli, ale tak sobie myślę, że będzie wiedział, komu moją modlitwę przekazać, jakby mu było o nią za dużo.

– Mamuśko, a za Jana Pawła II?

– No jakże, moje dziecko, oczywiście, każdego dnia i od razu dziękuję

Bogu, że doczekałam jego wyboru, a i tego, że mamy wolną Polskę. Tak się czuję, jakby moje modlitwy z dawnych lat jakoś się przydały. Pamiętam zresztą, ale tego to ty już nie możesz pamiętać, że o to samo modliliśmy się za czasów mojego dzieciństwa przed osiemnastym rokiem. Babcia Joanna i dziadek Leon zwoływali wszystkich każdego wieczora. Właściwie klękały cztery pokolenia, dzieci na przodzie, żeby się nie wierciły.

– Tak Mamo, tego nie pamiętam, za to wspominam wieczory czasów okupacji, kiedy to ty zwoływałaś nas wszystkich na wieczorną modlitwę, a dom pełen był także osób przygarniętych, i pilnowałaś, by z całą powagą wypowiadane były słowa psalmu:

                        Kto się w opiekę podda Panu swemu

                        A całym sercem szczerze ufa Jemu...

Pamiętam też ogromny bukiet róż, który ofiarował ci pan Kazimierz, przekonany, że to ty wymodliłaś mu zwolnienie z gestapo.

– No, nie przesadzaj. Prosił, żebym się modliła, to się modliłam, ale

żeby to aż moja zasługa?

Modlitwa mojej Matki trwała długo. Zamknięta w swoim pokoju, zanosiła do Boga prośby i dziękczynienia, przepraszała też za grzechy, których właściwie nie miała, zawsze jednak przekonana, że jest wielką grzesznicą. I wielbiła Boga prosto a gorliwie. O przyrzeczonych modlitwach, choćby ją proszono o nie przed laty, nie zapominała nigdy, tak więc lista intencji była długa i często było bardzo już późno, a ona jeszcze modliła się w skupieniu.

– Wiesz, nie śmiej się – powiedziała kiedyś – ale ja modlę się także za

Pawła Krężołka.

– Za kogo?

– No, za Pawła. Kiedy byłam małą dziewczynką to był taki niedorozwinięty pastuszek, mieszkający w pobliżu. Wynosiłam mu ciastka po kryjomu, dotąd nie mogę go zapomnieć.

– Mamo, to pewnie i za pannę Klementynę się modlisz?

– A żebyś wiedziała.

O pannie Klementynie słyszałam od wczesnego dzieciństwa. Każdego roku na Wszystkich Świętych zapalałyśmy świeczki na jej grobie, pamiętałyśmy w wypominkach i rozmowie. Zmarła, gdy moja matka miała zaledwie dziewięć lat, ale wcześniej zdążyła opowiedzieć jej wiele pięknych baśni. I to za te baśnie moja matka dziękowała jej modlitwą przez osiemdziesiąt lat.

A w trakcie dnia Mama słała wiele westchnień do świętego Antoniego, bo wszystko jakoś bez przerwy jej ginęło. A to okulary, a to lekarstwa, a to torebka...

– Mamo – zażartowałam kiedyś – czy ty nie za bardzo męczysz tego świętego, nieustannie prosząc, żeby ci pomógł odnajdować twoje zguby?

– Jak się obraża, to już jego sprawa – odpowiedziała zaczepnie.

Ale święty Antoni nigdy się nie obrażał, wiedział pewnie, że go Mama włączyła prawie do rodziny i może dlatego znajdował jej wszystko, także cierpliwość, lepszy nastrój, sen, a nawet mnie, gdy się niepokoiła, że dłużej nie wracam do domu.

Ale najgoręcej moja Matka kochała Matkę Boską. Kult dla niej wyniosła z rodzinnego domu, a przeżycia wojenne jeszcze go pogłębiły.

– To było w Janowie Lubelskim, 8 września 1939 roku, w dzień narodzenia Matki Boskiej, tuż po sumie – opowiadała, jakbym słyszała to po raz pierwszy. Nalot dywanowy. Bomba spadła nieopodal nas. Zasypały nas zwały ziemi. Zdołałam zaledwie krzyknąć: „Matko ratuj!” Usłyszała, uratowała! I jak tu, moje dziecko, nie dziękować, życia nie starczy... A tu trzeba się jeszcze pomodlić, żeby nie było biedy w Polsce, żeby się ludzie lepiej rozumieli... Wiesz, za tych, co rządzą, też się modlę, ale czasem to już do nich siły nie mam, stale się kłócą, już czasem i telewizora nie chce mi się otwierać.

Obok wielkich spraw, sprawy małe, wszystko jej modlitwy ku górze unosiły.

– To mój najważniejszy teraz obowiązek – mówiła.

– Mamo i jeszcze o co, o kogo się modlisz?

Widzę jak zamyśla się przez chwilę, a potem otrząsa niecierpliwie.

– Już mnie nie męcz, przecież widzisz, że jestem zajęta. Mam jeszcze cały różaniec do zmówienia i kilka modlitw z książeczki, a już późno się robi.

Wychodzę więc, cicho zamykając drzwi, spoza których dobiega monotonny szmer zdrowasiek.

A każdego ranka, przebiegając wąską uliczką obok naszego domu, zatrzymywałam się na moment naprzeciwko swego okna. Wówczas rozsuwała się biała firanka, a stojąca w nim drobna postać unosiła w górę rękę i błogosławiła mnie znakiem krzyża. „Mój prywatny papież” – myślałam. Od ilu bied uchroniła mnie każdego dnia jej żarliwa modlitwa?